5 filmów do obejrzenia ZAMIAST nowej GODZILLI
Potwór wszedł do kin, ale trudno powiedzieć, czy jest to wejście triumfalne. Godzilla 2: Król potworów zbiera mieszane recenzje, co odbija się na wynikach w box offisie. Są zatem tacy, których najnowszy film o wielkim jaszczurze zachwyca, ale są też tacy, których mocno rozczarowuje. Tym drugim dedykuję to zestawienie. Oto pięć filmów, które warto obejrzeć zamiast nowej Godzilli.
Pacific Rim
Pamiętam, że swego czasu byłem żywo zafascynowany filmem Guillermo del Toro. Zachwycały mnie jego polot, dynamizm, wirtuozeria. Niesamowitej dawki wielkogabarytowych wrażeń film dostarczył mi za pierwszym razem i w kilku seansach powtórkowych. Podobało mi się, że można było w nim zobaczyć coś, co jeszcze niedawno, w takim wymiarze, było niemożliwe, a jeśli się zdarzało, to przy udziale kiczu – jak w przypadku serialu Power Rangers. Mowa oczywiście o pełnoprawnych pojedynkach ludzi z gigantami, odbywających się w miejskich sceneriach i doprowadzających do wielkich zniszczeń. Do dziś trudno jest mi zrozumieć, jak to się stało, że Pacific Rim nie zniszczył wówczas box office’u. Finansowy rezultat, plasujący się poniżej oczekiwań, przyczynił się do odkładania w czasie kontynuacji, co z kolei odbiło się zarówno na jej jakości, jak i na podtrzymaniu zainteresowania widowni. Pierwszy Pacific Rim to widowisko wysokiego standardu, lekko patetyczne, lekko pstrokate, ale bardzo mocno uderzające widza spektakularnymi scenami akcji.
Shin Godzilla
Powstało kilka remake’ów oryginalnej Godzilli z 1954 w reżyserii Ishirō Hondy. Ale chyba tylko jeden dorównuje jej jakości. Mowa o niedawnym Shin Godzilla. Wyjątkowość tego obrazu polega na tym, że chociaż został stworzony z wykorzystaniem CGI, to wygląda tak, jakby użyto w nim tradycyjnych technik. Godzilla na lata przed wejściem w erę nowych technologii komputerowych była przecież potworem poruszanym dzięki czysto praktycznym efektom specjalnym. Ten powrót do korzeni wychodzi w Shin Godzilla niesamowicie przekonująco i oldschoolowo (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Poza tym interesująco wypada także tonacja filmu, która miesza groteskę z grozą – często tak, jak miało to miejsce w filmach z serii z lat 60. Potworowi zostaje zwrócony jego pierwotny majestat, ale i poezja, czyniąc go kroczącą destrukcją, metaforyzującą wszelkie czyhające na nas kataklizmy – kataklizmy, nad którymi nie mamy żadnej kontroli.
Potwór z Czarnej Laguny
Podobne wpisy
W 1954, czyli w tym samym roku, kiedy debiutowała pierwsza Godzilla, widzowie amerykańskich kin mieli okazję poznać innego słynnego potwora zamieszkującego wodne głębiny. Potwór z Czarnej Laguny lub, jak kto woli, Gill-man (bo tak nazywali go uczestnicy ekspedycji) to jedna ze słynniejszych kreatur, jakie zrodziło kino. Stawiany na równi z innymi osobnikami studia Universal, Drakulą, Wilkołakiem i potworem Frankensteina, stanowi bardzo ciekawe wspomnienie dawnej grozy. W tym wypadku wiąże się ona z lękiem przed wojną nuklearną, która mogłaby poważnie wstrząsnąć posadami środowiska naturalnego Ziemi. Środowiska, które wciąż może kryć wiele tajemnic, pomimo światła, jakie rzuciła nauka XX wieku na wiele kwestii związanych z życiem na naszej planecie i naszą ewolucją. Potwór z Czarnej Laguny, w brawurowej reżyserii Jacka Arnolda, ówczesnego speca od science fiction spod znaku grozy, ma zatem wiele wspólnego z niepokojem widowisk o Godzilli.
Łowca trolli
Jedno z większych zaskoczeń, jakie dane mi było przeżyć w kinie spod znaku monster movie. Świetny, pełen niespodzianek scenariusz, umiejętnie stopniujący napięcie, wkręcił mnie w ten film po całości. Pomimo względnie niskiego budżetu warstwa wizualna filmu jest wolna od szwów. Urzekło mnie świeże wykorzystanie formuły found footage, tak wyświechtanej ostatnimi czasy. Aż dziw, że autor, André Øvredal, to Norweg, który Łowcą trolli popełnił swoją pełnometrażową inicjację. Aż dziw, że z rychłych zapowiedzi nakręcenia amerykańskiego remake’u do dziś nic nie wyszło. Może ktoś w porę zauważył, że Łowca trolli działa najlepiej przy udziale licznych odwołań do norweskiego folkloru, które tak trudno byłoby zaadaptować na jankeski rynek?
Mothra kontra Godzilla
Seria o Godzilli liczy ponad trzydzieści filmów. Oczywiście najlepszym z nich wszystkich jest oryginał z 1954. To on też dzierży pierwsze miejsce we wszelkich rankingach poświęconych serii. Ciekawi was, który film często depcze mu po piętach? To Mothra kontra Godzilla, czwarty film z serii o jaszczurze, nakręcony dekadę później, w 1964, także przez Ishirō Hondę. Trudno mi powiedzieć, na czym polega jego wyjątkowość, bo przyznać muszę, że tak jak sympatyzuję z Godzillą, jej symboliką i miejscem w popkulturze, tak niestety nie było mi dane przerobić wszystkich filmów z serii. Dostrzegłem jednak, że pewne schematy ciekawie zostały przetworzone – miast skupiać się na tytułowym pojedynku reżyser rozbudował całe zaplecze fabularne, kreując np. intrygi lub rozbudowując kult potworów, dzięki czemu finalna konfrontacja wchodzi w dość zaskakujący wymiar. Myślą przewodnią, jaką wyrażają skrzydła Mothry, jest bowiem niesienie ratunku Ziemi. Godzilla tym razem musi zatem ulec pozornie słabszemu od siebie – co było w tamtym czasie niemałym przełomem.