NAJGORSZA RECENZJA FILMOWA, jaką kiedykolwiek napisano
Kiedy kolega z redakcji dowiedział się, że piszę pracę magisterską na temat „etyki krytyka filmowego”, zadał mi jedno z najbardziej podchwytliwych pytań, jakie kiedykolwiek usłyszałem: „Czy twoim zdaniem w recenzji filmowej można użyć słowa «kurwa»?”. Instynktownie odpowiedziałem, że nie i – niczym największy amator w sztuce erystyki – wpadłem w zastawioną pułapkę. Sam wulgaryzmów w tekstach pisanych raczej unikam – w języku mówionym bywa natomiast różnie (zwłaszcza podczas grania w Counter-Strike’a i oglądania meczów Barcelony). Kolega słusznie jednak wypunktował, że recenzja jest formą literacką – dlaczego więc nie mielibyśmy traktować jej na podobnych prawach co powieści czy opowiadania?
Istnieli zresztą krytycy, którzy język potoczny, balansujący na granicy wulgarności, potrafili przekształcić we wspaniały środek stylistyczny, używając go z finezją godną Quentina Tarantino. Chyba najlepszym przykładem jest na tym polu Pauline Kael – królowa amerykańskiej krytyki filmowej, a przy okazji ulubiona krytyczka Quentina Tarantino (ciekawe dlaczego?). Soczysty, nieliczący się z konsekwencjami styl był naturalnym przedłużeniem jej wyrazistej osobowości. Recenzentka „New Yorkera” nigdy nie gryzła się w język, raz zaprzęgając uliczne sformułowania w służbie ostrego jak brzytwa humoru, a raz nadając im waloru iście poetyckiego. Niepokorna natura skazała ją na zaciekłe boje z redaktorem naczelnym Williamem Shawnem, który dbał o dobre imię wydawanego czasopisma. Słowne utarczki między Kael i Shawnem owiane były wśród pracowników „New Yorkera” legendą. Liczono, ile razy krytyczka spróbowała przemycić do wydrukowanego tekstu słowo „shit” – zawsze nieskutecznie (Mary Norris odnotowuje, że udało się to dopiero jej chwilowej zastępczyni Veronice Geng, w recenzji Czasu apokalipsy). Jak zauważa w biografii Kael Brian Kellow: „Pauline często porównywała redaktora naczelnego do pitbula, nie ustępując mu jednak pola w walce na argumenty. Doceniała jego dążenia do uspójnienia myśli, jednocześnie przypominając, że zdania muszą brzmieć dokładnie tak, jak brzmią – inaczej całe pisanie nie ma sensu”.
Z drugiej strony, jeżeli nie ma się talentu literackiego na miarę Kael, bardzo łatwo wpaść w pułapkę „pustego przeklinania”, mimowolnie stając się krytycznofilmowym odpowiednikiem Patryka Vegi. Pożałowania godnym szpanerem, który dekoruje swoje teksty wulgaryzmami i referencjami seksualnymi dla uciechy własnej oraz kilku czytelników o podobnym poziomie intelektualnym. Pamiętam, jak w drugiej klasie liceum uczestniczyłem w warsztatach z krytyki filmowej w Warszawie. Całość trwała może z dwie, trzy godziny i ograniczała się do krótkiego wykładu poświęconego istocie pisania o kinie, niewiele dłuższej dyskusji, a następnie samodzielnego stworzenia kilkuzdaniowej recenzji na temat zaprezentowanego filmu krótkometrażowego. Mojego życia te warsztaty raczej nie zmieniły, zaopatrzyły mnie jednak w idealną anegdotę na potrzeby tego tekstu. Otóż jeden z uczestników wyraził w części dyskusyjnej oburzenie faktem, iż lokalne czasopismo odrzuciło jego recenzję Powidoków Andrzeja Wajdy właśnie z powodu zastosowanych wulgaryzmów. Gdy prowadzący warsztaty Sebastian Smoliński spróbował dopytać, o co chodziło, okazało się, że ziarnem niezgody między uczestnikiem a redaktorem gazety było słowo „kurwa” – użyte wielokrotnie, w formie znaku interpunkcyjnego, w celu podkreślenia słabości filmu.
Ktoś powie: na wszystko jest czas i miejsce. Nawet na „kurwę” w recenzji dzieła Wajdy. I będzie miał rację – przynajmniej do pewnego stopnia. Gdyby uczestnik wspomnianych warsztatów nie miał gargantuicznego ego i opublikował swój tekst na łamach, dajmy na to, bloga albo Facebooka, sytuacja byłaby diametralnie inna. Wówczas nikt nie brałby odpowiedzialności za jego radykalne słownictwo – sam byłby sobie panem i władcą. Nie znaczy to oczywiście, że tekst byłby lepszy – po prostu znalazłby się w bardziej adekwatnym miejscu niż szeroko dystrybuowana prasa drukowana, w której panuje niepisana (pun inteded) zasada decorum. Dopiero pojawienie się internetu sprawiło, że ową zasadę można było złamać – i wciąż mieć dostęp do szerokiego grona odbiorców. Darmowe, wydawane własnym sumptem ziny zamieniły się nagle w prowadzone przez pasjonatów blogi i strony internetowe. Krytyka filmowa pojawiła się na YouTube: nareszcie można było powiedzieć to, czego nie wypadało napisać. Przez moment rekordy popularności biły tzw. angry reviews, czyli wideorecenzje, w których głównym punktem programu – poza samą treścią merytoryczną – były rzucane przez prowadzących wulgaryzmy, ironiczne dowcipy, uszczypliwe uwagi. Na tego typu materiałach, zorientowanych przede wszystkim na filmy oraz gry wideo, pierwsze setki tysięcy widzów zdobywali tacy twórcy jak Doug Walker (Nostalgia Critic), Joe Vargas (AngryJoe) czy James Rolfe (The Angry Video Game Nerd). Co tu dużo mówić: internet w pierwszej dekadzie XXI wieku to był, przepraszam za wyrażenie, pieprzony Dziki Zachód. A funkcję szeryfa w miasteczku samozwańczych, internetowych krytyków filmowych pełnił niejaki Harry Knowles – autor szalenie popularnego bloga „Ain’t It Cool News”.
Knowles zaistniał w sieci w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, pozycjonując się – podobnie jak robią to dzisiaj chociażby „MovieTokerzy” (notka dla niedowiarków: tak, istnieje takie zjawisko) – w opozycji do tradycyjnej krytyki filmowej. Szczycił się swoją “siatką szpiegów”, dzięki której mógł publikować gorące newsy, fragmenty scenariuszy, fotosy z planów. Z godną uznania skutecznością wykreował image popkulturowego geeka, prostodusznego kinomana, który pisze o filmie z pasji, a nie dla pieniędzy; reprezentanta „współczesnej” kinofilii, niepolegającej już dłużej na przesiadywaniu co wieczór w kinie, ale raczej na nałogowym wypożyczaniu bądź kolekcjonowaniu kaset VHS – najlepiej z niskobudżetowymi filmami klasy B.
Sprawa Harry'ego Knowlesa
Blog Knowlesa w błyskawicznym tempie zyskiwał na popularności, co przełożyło się oczywiście na popularność samego autora, który stał się wkrótce osobowością medialną. Gościł chociażby na prestiżowym Comic-Conie w San Diego, przez wiele lat współtworzył Fantastic Fest w rodzinnym Austin. Kilkukrotnie pojawił się również w popularnym programie telewizyjnym Rogera Eberta: „Roger Ebert & the Movies”, symbolicznie uzyskując w ten sposób miano filmowego eksperta – zaakceptowanego przez szeroko rozumiany establishment. Ten sam establishment, od którego na początku kariery, kiedy było mu to na rękę, Knowles kategorycznie się odcinał.
Internetowym self-made manem zainteresował się w końcu amerykański przemysł filmowy, dostrzegając w jego działalności niewykorzystany potencjał promocyjny. Knowles zaczął być zapraszany na wydarzenia branżowe, które następnie opisywał na swoim blogu. Jeden z wpisów poświęcił chociażby wizycie na ShoWest (dzisiaj: CinemaConie) – corocznym konwencie organizowanym przez amerykańskich kiniarzy. Knowles mógł wziąć udział w wydarzeniu za sprawą otrzymanego od Deana Devlina zaproszenia. Producent i scenarzysta filmów Rolanda Emmericha opłacił mu lot pierwszą klasą do Las Vegas oraz kilkudniowy pobyt w 4-gwiazdkowym hotelu Treasure Island. Kluczowym elementem wydarzenia, wielokrotnie wspominanym w relacji Knowlesa, był pokaz materiałów promocyjnych Godzilli, a zatem nowego dzieła Devlina i Emmericha. Pokazowi towarzyszyły spotkania z twórcami o charakterze stricte branżowym. Knowles rozpływa się w swoim tekście nad gwiazdami, które mijał na korytarzach. Pisze o krótkiej rozmowie z Bryanem Singerem, a następnie wymienia z imienia i nazwiska wszystkich celebrytów, jakich tylko udało mu się rozpoznać: „Nagle widzę mnóstwo cudownych ludzi, wlewających się do pomieszczenia: Matthew Brodericka, Antonio Banderasa, Michelle Pfeiffer, Julię Roberts, Joela Schumachera, Nicolasa Cage’a, Catherinę Zetę-Jones, Jennifer Love Hewitt, Hanka Azarię, Susan Sarandon i tak dalej, i tak dalej”.
Swój wpis Knowles puentuje quasi-recenzją zwiastunów (sic!) Godzilli – funkcjonującą w istocie jako bezwstydna reklama najnowszego filmu Emmericha. Tyle że napisana z pozycji „niezależnego” kinomana, a nie „skażonego środowiskowymi kontaktami” krytyka. Jak zauważył w tekście Seducing Harry, opublikowanym na łamach „Washington Post” David Weddle – dla Knowlesa to był dopiero początek:
Studia filmowe odrobiły zadanie domowe. Kilka tygodni później DreamWorks opłaciło Knowlesowi lot do Dallas, aby mógł zobaczyć zwiastuny takich filmów jak Szeregowiec Ryan, Książę Egiptu czy Mrówka Z. Wkrótce kolejne studia zaczęły podążać tą ścieżką, zapewniając krytykowi transport na swoje premiery – Knowles zobaczył przedpremierowo Zieloną milę oraz pojechał do Londynu na plan Mumii. W wielu przypadkach studia opłacały mu również noclegi. Michael Bay zaprosił Knowlesa i jego przyjaciół od Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona, aby mogli zobaczyć pracę na planie Armageddonu i poznać Bruce’a Willisa. Robert Rodriguez poszedł jeszcze krok dalej. Obsadził Knowlesa w drobnej rólce w filmie Oni. Następnie Knowles napisał pozytywną recenzję każdego z tych filmów, z wyjątkiem Mumii, którą ocenił niejednoznacznie.
Korzystanie z oferowanych przez studia filmowe udogodnień odbiło się koniec końców na wiarygodności Knowlesa – w dużej mierze dlatego, że bloger nie potrafił pohamować entuzjazmu, opisując w internecie, z najdrobniejszymi szczegółami, długie podróże samolotowe, odwiedzane hotele oraz poznawane na planach filmowych gwiazdy. Branża wchłonęła prostego geeka z Austin, pozbawiając go resztek autonomiczności. Wkrótce w sieci zaczęły pojawiać się artykuły piętnujące jego beztroskie zachowanie – takie jak ten napisany przez Weddle’a dla „Washington Post”. Od Knowlesa powoli zaczęli odwracać się fani, do czego sam ich zresztą zachęcał, podejmując momentami decyzje zakrawające na desperację. Gdy po jego entuzjastycznym tekście na temat Godzilli w sieci pojawiły się głosy niezadowolenia, bloger napisał kolejną recenzję, w której przyznał swoim adwersarzom rację, stwierdzając, że po drugim seansie film Emmericha wcale nie wydaje mu się aż tak dobry. „Wyszedłem z kina zły, z poczuciem, że za pierwszym razem dałem się oszukać. Trochę tak, jak wtedy kiedy jednym haustem wypijasz szklankę lemoniady, prosisz kolegę o dolewkę i dopiero w połowie drugiej szklanki dowiadujesz się, że pijesz mocz”. Metaforyczny gwóźdź do trumny Knowlesa został jednak wbity dopiero kilkanaście lat później, gdy w 2017 roku, na fali ruchu #metoo, został on oskarżony przez 5 kobiet o molestowanie seksualne. Niegdyś hołubiony, celebrowany przez fanów i filmowców bloger po cichu wycofał się z życia publicznego, pieczę nad „Ain’t It Cool News” przekazując w ręce siostry.
Zanim jednak Knowles stracił wszelką wiarygodność i popadł w słuszne zapomnienie, opublikował na swojej stronie recenzję Blade’a: Wiecznego łowcy II Guillermo del Toro. Tak, to o nią ten cały ambaras. Niecały rok temu na łamach internetowego magazynu „Slate” uznana została ona za najgorszą recenzję filmową, jaką kiedykolwiek napisano. I zaufajcie mi: nie bez przyczyny.
Feralny tekst Knowles rozpoczyna od ostrzeżenia, samowolnie przyznając recenzji Blade’a kategorię wiekową NC-17, a zatem najwyższą z możliwych – o jeden stopień wyższą niż kategoria, jaką otrzymał do Motion Picture Association film del Toro. Kolejne ostrzeżenie pojawia się już w pierwszym zdaniu właściwego tekstu: oto Knowles torpeduje swoją recenzencką niezależność, bezwstydnie chwaląc się znajomością z reżyserem: „Recenzowanie Blade’a 2 jest dla mnie poważnym konfliktem interesów, bo Guillermo del Toro i ja jesteśmy jak bracia. Jego ojciec tak mówi. A jego żona w to wierzy”. Bloger rozpływa się następnie nad głębokimi tematami prywatnych dyskusji z del Toro. O czym panowie mogą rozmawiać tak długo i namiętnie, że „całkowicie tracą poczucie czasu na planecie Ziemia”? O twórczości literackiej Lovecrafta, obrazach Goyi, komiksach Steve’a Ditko, filmach, no i oczywiście… cipkach. Tak, dobrze przeczytaliście – słowo „cipka” jest w recenzji Knowlesa słowem-kluczem, odmienianym przez wszystkie możliwe przypadki. Wstęp autor kończy dość odważną tezą, będącą – jak mniemam – intelektualnym pokłosiem seansu drugiej części Blade’a: „Wierzę, że Guillermo del Toro robi najlepszą minetę na świecie”.
To, co następuje później, trudno jest opisać bez obligatoryjnej wizyty w toalecie. Na przestrzeni ponad 500 słów Knowles buduje metaforę filmowo-seksualną, w której del Toro funkcjonuje jako kochanek doprowadzający widownię do ekstazy za pomocą języka. „Zaczyna od długiego lizania z powolnym uderzaniem nosa w okolicę przycisku przyjemności… Uśmiecha się, gdy to robi. Obserwuje, jak publiczność zaczyna się wiercić, a potem bierze łechtaczkę do ust i…”. Planowałem zacytować w tym momencie nieco obszerniejszy fragment z tekstu Knowlesa, ale szybko zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie. Musiałbym go najpierw przetłumaczyć, a już sam proces poszukiwania odpowiednio odrażających zbitek wyrazowych sprawia, że mam z nim do czynienia na dużo głębszym poziomie, niż bym chciał. Pozwólcie więc, że oszczędzę sobie i wam tej wątpliwej przyjemności – jeżeli ktoś ma akurat ochotę na masochistyczną lekturę w języku angielskim, to recenzja wciąż jest dostępna na dogorywającym blogu Knowlesa. Dalej przeczytacie m.in. o tym, jak autor obwąchał w kinie dłoń swojej koleżanki, mówiąc: „Mmmm twoje palce są mokre… Baw się dobrze”, co brzmi jeszcze bardziej obrzydliwe i niepokojąco w kontekście zarzutów, które kilkanaście lat później zakończyły jego karierę.
Projektowanie swoich fantazji seksualnych na recenzję filmową nigdy nie jest dobrym pomysłem. A Harry Knowles robił to regularnie (połowa wpisu na temat Aniołków Charliego dotyczy „wirującego tyłka Cameron Diaz”), korzystając z wolności, jaką dawało mu posiadanie własnego miejsca w internecie. I to miejsca popularnego, odwiedzanego przez miliony użytkowników dziennie. Z perspektywy czasu najtrudniej uwierzyć w to, że Knowles nie był przypadkowym człowiekiem z komentarzy na Filmwebie, ale prototypem współczesnego influencera: twórcą internetowym, z którego zdaniem liczyli się nie tylko producenci i widzowie, ale również krytycy i filmowcy, tacy jak Roger Ebert, Kevin Smith, Ron Howard, Peter Jackson czy Quentin Tarantino (autor Pulp Fiction napisał nawet wstęp do jego autobiografii). No i oczywiście Guillermo del Toro, choć o szczegółach jego znajomości z Knowlesem wiemy po lekturze recenzji Blade’a II zdecydowanie za dużo.
Gdy znajdował się na samym szczycie, założyciel „Ain’t It Cool News” został okrzyknięty przez londyński „The Sunday Times” „najbardziej wpływowym głosem niezależnej krytyki filmowej od czasów Pauline Kael”. Dzisiaj tytuł ten brzmi cokolwiek absurdalnie. Dla mnie Knowles jest przede wszystkim znakiem swoich czasów (czasów, w których nie ponosiło się konsekwencji wizerunkowych za publiczne nazywanie kobiet „cipkami”), a jednocześnie złym i mniej rozgarniętym bratem bliźniakiem Kael – żywym dowodem na to, co może stać się z tekstem, jeżeli dokonamy aktu pisarskiego ekshibicjonizmu i przelejemy na papier lub komputer tę stronę osobowości, która winna pozostać ukryta. Permanentnie.
Wracając jednak do punktu wyjścia: czy w recenzji filmowej można z czystym sumieniem użyć słowa „kurwa”? Kael, Knowles i anonimowy uczestnik warsztatów dowodzą, że wszystko zależy – tak jak zawsze – od kontekstu. Od miejsca publikacji, obranego tematu i przyjętej formy. Wulgaryzmy istnieją w rzeczywistości, istnieją w tekstach kultury, mogą więc istnieć i w krytyce filmowej. Mogą, ale nie muszą. Zanim zgłoszę felieton do korekty, przejeżdżam szybko wzrokiem przez to, co napisałem. Między nieco bardziej wyrafinowanymi słowami ukryły się 4 niecenzuralne synonimy sex workerki i 3 wulgarne określenia żeńskich organów rozrodczych. Czy ten tekst mógłby obyć się bez nich? To pytanie pozostawiam otwarte.