GODZILLA I KONG: NOWE IMPERIUM. Małpy razem silne [RECENZJA]
Zaczyna się naprawdę obiecująco – od dnia z życia Konga. Poczciwy małpiak mierzy się z watahą pokracznych stworów, ostatniego z nich rozszarpując na pół i pożerając na kolację. Po wszystkim bierze prysznic w okolicznym wodospadzie i siada na skale, nasłuchując. Doskwiera mu samotność. Jest ostatnim przedstawicielem swojego gatunku – a przynajmniej tak twierdzą naukowcy z powierzchni. Wtem – poruszenie: dźwięk przypominający ryk małpy. Kong zrywa się na równe nogi i pędzi przed siebie, ile tylko sił w monstrualnych płucach. Niestety, to fałszywy alarm: żaba nieświadomie strojąca sobie z naszego bohatera żarty. Nie traćcie jednak nadziei wy, którzy weszliście na salę kinową. W dalszej części filmu Kong odnajdzie swoich pobratymców. A my pożałujemy, że w to wszystko włączeni musieli zostać ludzie i pewna zmutowana jaszczurka.
Bo kiedy Adam Wingard i jego trzej scenarzyści – Terry Rossio, Jeremy Slater i Simon Barrett – trzymają się historii drugiego z tytułowych stworzeń, wtedy Godzilla i Kong: Nowe imperium potrafi być naprawdę miłym zaskoczeniem. Najsłynniejsza małpa świata jest tu właściwie poczciwym staruszkiem, zmęczonym własną legendą i kolejnymi przygodami, na które wysyłają go twórcy uniwersum (Indiana Jones, czy to ty?). Sierść na jego podbródku zaczyna siwieć, zepsuty ząb uniemożliwia pełnowartościowy relaks. Problemy bohatera są odświeżająco przyziemne – podobnie jak jego pragnienia. Szansa na spełnienie tych drugich pojawia się, gdy Kong odnajduje przypadkiem drogę do kolejnej warstwy Pustej Ziemi. Film zamienia się wówczas w kolejny już sequel, prequel, requel Planety Małp. Kong pełni w jego ramach rolę analogiczną do Cezara, próbując wzniecić bunt przeciw okrutnemu, despotycznemu przywódcy armii człekokształtnych – Naznaczonemu Królowi. W przeprowadzeniu, ostatecznie raczej średnio udanej, rewolucji pomaga mu ruda małpeczka o aparycji Steve’a Buscemiego, nazwana pieszczotliwie przez jednego z bohaterów „Mini-Kongiem”. Małpy razem silne – wiadomo.
Wątek Konga funkcjonuje niemalże w oderwaniu od reszty filmu. Opowiedziany jest wyłącznie za pomocą obrazu, sporo w nim naprawdę udanego i zabawnego slapsticku – Kong używający małpy niczym maczugi w walce z innymi małpami zadekował się w mojej pamięci na stałe. Zjazd jakościowy następuje, gdy do akcji wkraczają przedstawiciele naszego gatunku. Powiedzmy sobie szczerze: ludzcy bohaterowie rzadko bywają mocną stroną filmów z kajiū w rolach głównych. Do kina przychodzimy w końcu oglądać naparzanki potworów, a nie rozterki moralne naukowców i żołnierzy. Twórcy doskonale o tym wiedzą, dlatego też nie poświęcają wątkom ludzkim należytej uwagi. A jednak: przypadek Godzilli Minus One udowodnił w ostatnim czasie, że te dwie rzeczy można w inteligentny sposób połączyć, otrzymując w efekcie coś więcej niż tylko prosty monster movie.
Podobne:
Niestety, w filmach z serii MonsterVerse – wyłączając inaugurującego cykl Godzillę Garetha Edwardsa – ludzie nigdy nie byli traktowani poważnie. Na ekranie pojawiali się, bo pojawić się musieli: aby w dialogach wyłożyć ekspozycję, a następnie pełnić funkcję swoistych tłumaczy, to znaczy wyjaśniać nam (widzom-debilom) na bieżąco, dlaczego potwory zachowują się w taki, a nie inny sposób. W Nowym imperium nie jest inaczej, choć co jakiś czas próby zainteresowania nas losami doktor Ilene Andrews (Rebecca Hall) i jej podopiecznej, Jii (Kaylee Hottle), są podejmowane – raczej nieudolnie. Jedynym ludzkim bohaterem, który wybija się ponad ponurą przeciętność, jest grany przez Dana Stevensa Traper – dbający o zdrowie Konga weterynarz, wybierający się w podróż do Pustej Ziemi trochę przez przypadek, trochę na doczepkę. Postać ewidentnie wzorowana jest na kultowym Acie Venturze, a Stevens, powracający do pracy z Wingardem po dziesięciu latach od znakomitego Gościa, gra swojego bohatera z energią i charyzmą godną młodego Jima Carreya. W dziedzinie komedii naprawdę trudno o większy komplement.
No i jest jeszcze on: ten drugi potwór z tytułu. Jeżeli Traper zabierał się do Pustej Ziemi na doczepkę, tak Godzilla wydaje się doczepiony na siłę do całego filmu. Choć jaszczur zapierał się zębami oraz pazurami, jakoś udało się go tutaj wcisnąć. Chodzi więc bez życia od jednego punktu do drugiego i „ładuje energię”, staczając wybitnie nieinteresujące pojedynki z innymi tytanami. Najciekawszy jest wtedy, kiedy śpi: zwinięty w kocią kulkę na środku rzymskiego Koloseum. Równie dobrze mogłoby go nie być – no ale wtedy nie otrzymalibyśmy „epickiego” ujęcia, w którym Kong i Godzilla biegną ramię w ramię, jak zapaśnicy na ringu albo policjanci z buddy cop movie, aby rozprawić się z Naznaczonym Królem oraz jego zniewolonym sługusem. I nie żartuję: momentami autentycznie wydaje się, że ikona japońskiego kina znalazła się w filmie Wingarda wyłącznie dla tych kilkunastu sekund. Smutne to i niesprawiedliwe wobec wszystkich fanów króla potworów, mających prawo zakładać – choćby po lekturze tytułu – że ich ulubieniec będzie odgrywał na przestrzeni fabuły nieco większą rolę.
Powiedzieć, że Wingard ma problemy ze strukturą opowieści, to jak nic nie powiedzieć. Nowe imperium staje się nieznośnie nudne za każdym razem, kiedy tylko Kong znika z ekranu. Czekamy na jego ponowne pojawienie się niczym dzieci na Boże Narodzenie. I w końcu dostajemy upragniony prezent – w pakiecie z całą resztą zbędnych bibelotów, których odpakowanie skwitować należy uśmiechem, aby tylko nie urazić nikogo z obdarowujących. W kinie, całe szczęście, uśmiechać się nie musimy – ostentacyjne przewracanie oczami, ziewanie i zakrywanie twarzy dłońmi jest w trakcie seansu Nowego imperium w jak najbardziej dobrym guście.