Filmy, które są absolutnie PERFEKCYJNE

Odys
1. Łowca androidów – kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy jako dziecko, uznałem, że jest nudny. Pamiętam, że skomplikowany proces, który odbył się w moim dojrzewaniu do kina sci-fi wysokich lotów, trwał wiele lat. Dzisiaj wciąż uważam, że ten obraz Ridleya Scotta jest jak wino – nie starzeje się, a wręcz odwrotnie, nabiera smaku wraz z mijającym czasem.
2. Siódma pieczęć – w żadnym do tej pory filmie nie spotkałem się z tak wiwisekcyjnym, a jednocześnie obrazoburczym przedstawieniem ludzkiej drogi życiowej ku śmierci. Z jednej strony Bergman zadał widzowi cios na odlew, dając do zrozumienia, że jednak umrze i żadna religia go nie uratuje, a poza tą granicą biologicznego końca może znajdować się tylko nicość. Z drugiej strony sam ze sobą zmagał się jak żaden inny reżyser, gdyż nie mógł do końca pogodzić się z tym, że „obok Księżyca” może być pusto.
3. Pod osłoną nieba – jak jak nie cierpię melodramatów – w większości trącą cukierkowością oraz banałem. Pod osłoną nieba uciekło standardom. Pokazało miłość człowieka jako drogę usianą szczęściem, cierpieniem, stratą i śmiercią, ale i nadzieją. Ukazanie jej w romansie jest najniebezpieczniejszym momentem, kiedy można wpaść w sidła łzawej narracji. Bertoluccci umie mówić o uczuciach.
4. Teoria wszystkiego – perfekcja Terry’ego Gilliama polega w tym wypadku na skonstruowaniu koherentnego świata, mimo że jest on surrealistyczny. Surrealizm najczęściej nie ma nic wspólnego z logiką. A tu, w ramach teorii wszystkiego, czy też teorii zero, wszystko ukazano bardzo sensownie. Za każdym razem, kiedy oglądam film, jestem zachwycony, jak bardzo moje poszukiwania są tożsame z poszukiwaniami głównego bohatera.
5. Miś – mówimy jego językiem. Pamiętamy teksty z niego jako coś, co stanowi część naszej narodowej tożsamości. Niespotykane jest i wręcz dziwne, żeby, będąc Polakiem, nie znać Misia – tej inteligentnie i śmiesznie nakręconej satyry na rzeczywistość, która w obecnych czasach zaczęła być niebezpiecznie aktualna.
Łukasz Budnik
1. Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia – reżyserska wersja pierwszej części Władcy Pierścieni to dla mnie absolutna definicja magii kina i film perfekcyjny. Przepiękny dowód niesamowitej wyobraźni Tolkiena, bezbłędnie przeniesiony na ekran przez Petera Jacksona i jego ekipę. Cudowny świat, wspaniała przygoda. Na poziomie audiowizualnym – perła, a przy tym prawdziwa emocjonalna bomba. Końcówka wzrusza mnie zawsze. Nie zmieniłbym ani sekundy.
2. 12 gniewnych ludzi – film Lumeta wciąga, kipi bezbłędnymi dialogami i zachwyca występami aktorskimi. W krótkim czasie – bez zbędnej ekspozycji – udało się zarysować dwanaście postaci, rozwinięto diabelnie interesującą intrygę i utrzymano napięcie od pierwszej do ostatniej minuty – a to wszystko w przestrzeni jednego pomieszczenia.
3. Przed wschodem słońca – całą trylogię Linklatera darzę miłością największą, ale to do części pierwszej najczęściej wracam myślami. Jak wspaniałe są tu dialogi, jak cudownie grają Delpy i Hawke, jak wybitna jest scena ze słuchaniem „Come Here” na winylu! Spacer śladami bohaterów po ulicach Wiednia jest jednym z najmilszych doświadczeń mojego życia.
4. Ona – od czasu tegorocznego powtórnego seansu nie mogę przestać myśleć o tym filmie. Idealnie skrojony dramat, niezwykle przejmujący, nieraz na wskroś smutny. Idealnie zagrany, napisany, zilustrowany muzycznie. Mam wrażenie, że jeszcze długo nie pozbędę się go z głowy.
5. Avengers: Wojna bez granic – tak jest. Wojna bez granic to dla mnie idealny współczesny blockbuster, który pod względem historii, liczby świetnych bohaterów, emocji i akcji zjada większość dzisiejszych głośnych produkcji. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie ma większego sensu oglądanie go bez podłoża w postaci kilkunastu wcześniejszych filmów z uniwersum, ale dla miłośników serii to naprawdę wspaniała atrakcja.