ZŁOTO DLA ZUCHWAŁYCH. Wielki amerykański interes
Lepiej nie uczyć się historii z amerykańskich filmów wojennych, bo można skończyć w tym samym stanie umysłu co Rosjanie, z których ponad połowa uważa, że II wojna światowa rozpoczęła się w 1941 roku. Z drugiej jednak strony Złoto dla zuchwałych pokazuje niewygodną prawdę o szerszym politycznym stosunku Stanów Zjednoczonych do konfliktów zbrojnych w ogóle. Wojna to niezły interes, oczywiście gdy prowadzi się ją z daleka od swoich granic oraz z pozycji światowego mocarstwa. Amerykanie są naprawdę świetni w zarabianiu na wojennej pożodze. Mało tego, Hollywood kręci o tym filmy i cała maszynka zbiera jeszcze więcej kasy, a my, widzowie w Europie, mamy dodatkowo rozrywkę. W przypadku Złota dla zuchwałych w ogóle się niestarzejącą, ponadczasową, sentymentalną i jakże prawdziwą teoriopoznawczo. Do tego zupełnie pozbawioną poprawności politycznej.
Dzisiaj mija 50 lat od premiery. Sporo, lecz telewizja, zarówno ta z okresu PRL, jak i współczesna (nie tylko publiczna), nie daje nam zapomnieć, że taki film w ogóle powstał. Regularne seanse w telewizji są dowodem na to, że produkcja mało znanego reżysera, Briana G. Huttona, do dzisiaj cieszy się kultowym statusem, będąc jednocześnie częścią pewnego stosunku do i użycia pojęcia konfliktu zbrojnego w kinie amerykańskim, w latach 60. i 70. zajmującym się zwłaszcza II wojną światową. Były to za oceanem dziwne czasy, a kino okazało się narzędziem skutecznie odwracającym uwagę (do pewnego momentu) od coraz bardziej przegrywanej wojny w Wietnamie i afer politycznych. Bo w istocie amerykański establishment tak nienawistnie najeżdżający na Sowietów okazał się do nich podobny. Chcącym zgłębić temat polecam publikacje Ha-joona Changa, a zwłaszcza jedną, pod tytułem Źli Samarytanie. Mit wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu. Może stricte o USA nie jest, lecz pozwala uświadomić sobie ogólnoświatowe mistyfikacje ustrojowe i ekonomiczne, co w przypadku Stanów ma znaczenie, gdyż to mocarstwo promieniujące jedną formą gospodarki na cały świat.
Wracając do Złota dla zuchwałych, w tę odwracającą uwagę, komediową, nonszalancką konwencję wojny produkcja wpisała się doskonale. Widzowie, żeby odreagować i nie znienawidzić władzy, potrzebowali czegoś innego niż brutalne wizje w stylu Plutonu czy Furii. W tamtym czasie, całkiem sensownie, chociaż w sprzeczności z oceną aksjologiczną wojny jako czegoś na wskroś niegodziwego, łaknęli wojny jako trochę poważniejszej chłopięcej zabawy, w której można zostać bohaterem i która ma sens. Dlatego kochamy filmy wojenne z tamtych czasów, my w Europie Wschodniej także, bo zostaliśmy doświadczeni formą wojny bazującą na eksterminacji całych narodów – w tym naszego. Żeby być uczciwym, zaznaczam, że taka propaganda wojenna nie jest zgodna z prawdą. Wojna to nie zabawa, bo giną na niej prawdziwi ludzie, a Amerykanie wykorzystali taką, a nie inną jej kinematograficzną wizję do ostudzenia antywojennych nastrojów w swoim społeczeństwie. A przecież wiemy, na jakich kłamliwych przesłankach została oparta interwencja USA w Wietnamie. O części z nich pisałem dwa lata temu w tekście Pola śmierci. Wizytówka klęski antykomunizmu.
Spróbujmy więc nakreślić, jaka ta wojna jest według Złota dla zuchwałych, bo jak wspominałem wcześniej, prócz pewnego typu moralizatorstwa propagandowego z tamtych czasów jest to film prześmiewczy dla wojny i wojska w ogóle. Ciekawe, co na to amerykańscy cenzorzy. Pewnie przepuścili scenariusz jako mniejsze zło, bo hippisowskie czasy były dla mainstreamu ciężkie. Zacznijmy od tego, że generał Colt (Carroll O’Connor) ma czerwony szlafrok z gwiazdkami, bo przecież zawsze musi mieć poczucie, że jest dowódcą – tak trochę na sowiecką modłę. Szkopom strzela się w plecy, bo to egzekucja na całym narodzie niemieckim. Na wojnie nie tylko się walczy, ale też można się sowicie wzbogacić, nawet za cenę dogadania się z dowódcą czołgu należącego do dywizji LSSAH (Leibstandarte SS Adolf Hitler, rysunek klucza na wieży i burtach Tygrysów), czyli grupy oskarżanej o zbrodnie wojenne na cywilach, m.in. w Malmedy. “A nuż to republikanie” – jak stwierdza sierżant Crapgame (Don Rickles). Wojna to przecież interes. Czyli najbardziej niemoralne (albo racjonalne) porozumienie można zawrzeć z tymi, którzy obnoszą się z przestrzeganiem moralności – w Stanach więc byliby to republikanie, a w Polsce? Tu jest ciekawiej, bo co najmniej do trzech partii pasowałoby określenie „prawica”. W sumie rozumowanie sierżanta ma sens, patrząc na dzisiejsze czasy i poziom etycznego wykształcenia oraz samoświadomości elit u władzy.