PRZYSIĘGŁY NR 2. Ostatni film Clinta Eastwooda [RECENZJA]
Kiedy nauczycielka pytała w liceum, kim chcielibyśmy zostać w przyszłości, zawsze odpowiadałem bez wahania: prawnikiem. Życie, jak to życie, szybko zweryfikowało moje plany. Gdzieś po drodze przydarzyły się filmy, potem filmoznawstwo, w końcu zaś krytyka filmowa (czyt. prestiżowe bezrobocie). W międzyczasie zdążyłem też zrozumieć, dlaczego w wieku licealnym tak bardzo interesował mnie zawód prawnika. Powód był prozaiczny i zamykał się w dwóch słowach: dramaty sądowe. Do grona moich ulubionych filmów długo zaliczali się właściwie wyłącznie przedstawiciele tego specyficznego gatunku: Lęk pierwotny, Adwokat diabła, Dwunastu gniewnych ludzi. Tylko ostatni z tych tytułów przetrwał próbę ponownego seansu i do dziś uważam go za niedościgniony wzór kina surowego, opartego na aktorstwie i dialogu. Podobnie musi uważać Clint Eastwood, który swój najnowszy – równiutko czterdziesty – film naszpikował odniesieniami do arcydzieła Sidneya Lumeta.
Punkt wyjścia jest bardzo podobny. Proces, w którym wszystko wskazuje na winę oskarżonego (Gabriel Basso). Wielokrotnie karany, agresywny, muskularny, generalnie antypatyczny. Wszyscy ławnicy są przekonani, że mężczyzna z zimną krwią zamordował swoją partnerkę, kiedy wracała poboczem z baru, pod wpływem alkoholu. Wszyscy z wyjątkiem jednego. Grany przez Nicholasa Houlta Justin – tytułowy przysięgły numer 2, o permanentnym wyrazie twarzy zbitego psa – nie ma jednak słynnych „uzasadnionych wątpliwości”. Justin doskonale wie, co wydarzyło się tamtego wieczora. Wie, bo to on odpowiada za śmierć kobiety.
Eastwood i jego scenarzysta – w tej roli debiutant Jonathan Abrams – bardzo szybko wykładają karty na stół. Klasyczna opozycja winny–niewinny, wokół której zbudowane są niemalże wszystkie dramaty sądowe, schodzi na dalszy plan. Na pierwszy wysunięty zostaje natomiast dramat głównego bohatera i targające nim wątpliwości moralne. Przyznać się i ponieść konsekwencje swoich czynów czy też siedzieć cicho i uniknąć kary kosztem niewinnego obywatela? Justin nie jest złym człowiekiem. Śmierć kobiety spowodował nieintencjonalnie, aż do czasu feralnej rozprawy sądowej przekonany był o tym, że potrącił jelenia. Oddanie się w ręce sprawiedliwości oznacza jednak co najmniej 30 lat więzienia. A przecież Justinowi właśnie zaczęło się układać – wyszedł na prostą, wygrał walkę z alkoholizmem, żona jest w ostatnim miesiącu ciąży. Jak mógłby teraz to wszystko odrzucić?
Impas moralny zmusza bohatera do gry na zwłokę i wejścia w buty Henry’ego Fondy z Dwunastu gniewnych ludzi. Justin powoli przekonuje kolejnych ławników do tego, że oskarżony może być niewinny – napędza go jednak nie godne pochwały łaknienie sprawiedliwości, lecz druzgoczące poczucie winy. Portret psychologiczny protagonisty jest niekonsekwentny, ale jest to niekonsekwencja zamierzona, tzn. uzasadniona fabularnie: raz mężczyzna zażarcie broni oskarżonego, aby za moment intencjonalnie sabotować działania tych, którzy zanadto zbliżają się do prawdy. Film czerpie swoją energię właśnie z podwójnej gry, w jaką uwikłany jest bohater – człowiek zaszczuty przez własne sumienie, balansujący, niemalże do samego końca, na cienkiej granicy pomiędzy dobrem a złem, altruizmem a egoizmem. Polscy widzowie w sytuacji Justina powoli odnaleźć się całkiem sprawnie – podobne dylematy znamy w końcu doskonale, przede wszystkim za sprawą klasyków kina moralnego niepokoju.
Powracającym motywem wizualnym jest w Przysięgłym nr 2 słynny posąg Temidy – greckiej bogini sprawiedliwości, która zwyczajowo w jednej ręce dzierży szalę, a w drugiej miecz. Eastwooda nie interesują jednak towarzyszące bogini rekwizyty – uwaga kamery koncentruje się w pierwszej kolejności na twarzy marmurowej kobiety, na zasłoniętych przez przepaskę oczach. Sprawiedliwość może być ślepa, tak samo jak ślepi potrafią być wymierzający ją ludzie – skupieni na sobie i własnej karierze. Krytykę amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości Eastwood przeprowadza za sprawą wątku Faith (Toni Collette), ambitnej prokuratorki, dla której sprawa śmierci młodej dziewczyny może okazać się trampoliną do awansu na stanowisko prokurator okręgowej. Losy Faith i Justina splatają się ze sobą niepostrzeżenie. Oboje stają przed podobnym wyborem, obarczeni świadomością tego, że podjęta przez nich decyzja – czy tego chcą, czy nie – położy się cieniem na reszcie ich życia. Scena szczerej rozmowy między bohaterami, tuż po zakończonym procesie, jest zdecydowanie najciekawszym, a na pewno najlepiej zagranym fragmentem całego filmu – to w niej, jak w soczewce, skupia się cała problematyka moralna Przysięgłego nr 2.
Na koniec jeszcze jedno, drobne wyznanie. Tak, wysoki sądzie, pozwoliłem sobie na lekko clickbaitowy tytuł recenzji, nie dysponując żadnym niepodważalnym dowodem, a jedynie domysłami i spekulacjami medialnymi na temat emerytury, na którą miałby udać się autor Gran Torino. Kto wie, być może 94-letni Eastwood postanowi stanąć jeszcze za kamerą, dalej ścigając się z Frederickiem Wisemanem i Woodym Allenem w wyścigu o koronę najstarszego aktywnego reżysera. Jeżeli wciąż czuje potrzebę opowiadania historii w formie filmowej, to życzę mu tego z całego serca – niechaj kręci jak najdłużej. Gdyby jednak Przysięgły nr 2 rzeczywiście okazał się ostatnim tytułem w bogatej i wszechstronnej karierze Amerykanina, to należy przyznać, że byłoby to pożegnanie z klasą. Niedoskonałe, ale skuteczne antidotum na apatię, w jakiej pozostawiło fanów kilka z jego poprzednich projektów. O więcej prosić nie mogliśmy.