SAINT MAUD. Między wiarą a psychozą
Horror od zawsze lubił posiłkować się tematem wiary, zwłaszcza tej pojmowanej w sposób skrzywiony, niemal ekstremalny, służącej usprawiedliwieniu każdego rodzaju bestialstwa. Rzadko kiedy wiara jest czymś pożądanym, koniecznym, aby odeprzeć zło, choć na tym przecież opierało się kino grozy powstałe zaraz po Dziecku Rosemary, na czele z Egzorcystą i Omenem. Częściej jednak horror służy ujawnieniu mrocznej strony religijności, tego, jak łatwo miłość do Boga zinterpretować jako nienawiść do drugiego człowieka, czy w końcu naiwności wierzących. W pełnometrażowym debiucie Rose Glass, która napisała też scenariusz, tytułowa Maud, gorliwa katoliczka, nie tylko wierzy w Boga, ale również czuje Jego obecność i słyszy Go. Znając horrorową tradycję, czekamy na to, kiedy młoda kobieta straci wszelki kontakt z rzeczywistością i zrobi coś, co wykracza poza chrześcijańskie nauki.
Grana przez Morfydd Clark główna bohaterka jest pielęgniarką, która zostaje wynajęta do opieki nad śmiertelnie chorą Amandą (Jennifer Ehle), niegdyś sławną tancerką. Kobieta podchodzi do swojego zadania w pełni profesjonalnie, równocześnie dostrzegając szansę na ocalenie duszy swej pacjentki, osoby zamkniętej w swym wielkim domu, ale do samego końca chcącej korzystać z życia. Niekoniecznie jest to po myśli samej Maud, która w pierwszej kolejności opróżni wszystkie butelki z alkoholem, a następnie zakaże dużo młodszej kochance Amandy wizyt u niej.
Glass całą swoją uwagę skupia na Maud, początkowo ukazanej jako prostoduszna dziewczyna, żyjąca niemal w ascezie (pokój, który wynajmuje, przypomina klasztorną celę), skupiona wyłącznie na pracy i swym boskim celu. Jakim? Tego nie wie nawet ona sama. Słyszymy z offu jej monologi do Boga, pytania o rolę, jaką ma do odegrania. Nie słyszymy jednak odpowiedzi, ona również. W pewnym momencie sprawi to, że Maud wyjdzie na miasto, aby poimprezować, lecz przyniesie jej to tylko wstyd i poczucie upokorzenia. Te korelują z katolicką religią, ze strachem przed gniewem Pana, którego należy kochać, ale i się bać. Grająca główną rolę Clark przekonująco oddaje to uwielbienie oraz wahanie, boleśnie odczuwając swą samotność w wierze. To sprawia, że tytułowa postać daleka jest od stereotypowej złej dewotki, która bezmyślnie wypełnia „wolę” Boga.
Jednocześnie współczucie, jakie żywimy wobec Maud, podszyte jest wątpliwościami dotyczącymi jej samej. Glass już w pierwszej minucie filmu ukazuje nam pewien krwawy obraz, z główną bohaterką jako potencjalną winowajczynią, lecz nie otrzymujemy wyjaśnienia tej sceny, a jedynie sugestię, że tamta sytuacja pozbawiła ją pracy w szpitalu i sprawiła, że kobieta używa innego imienia. Wszystko to jest jednak zbyt mgliste, co wprowadza mały mętlik i rodzi serię pytań. Czy Maud się ukrywa? Czy nadal ma uprawnienia do wykonywania zawodu? Słyszymy, że nawróciła się dopiero niedawno, prawdopodobnie po „wypadku” w szpitalu. Ale to oznacza, że to nie jej religijność była powodem owego incydentu. Wiara nie jest źródłem jej psychozy, lecz pojawiła się później, być może jako forma pomocy. Nieskutecznej, niestety.
Saint Maud jest nie tyle krytyką katolicyzmu, co obrazem jego niewystarczalności, szczególnie we współczesnym świecie. Akcja filmu dzieje się w małym nadmorskim miasteczku, które wydaje się tętnić życiem, zwłaszcza w nocy. Jakie to życie? Rozświetlone lampkami ulicznych lokali, z żebrakiem wołającym o drobne i wyklinającym tych, którzy nawet na niego nie spojrzą. W chwili słabości Maud zrobi przygodnemu mężczyźnie hand-joba na tyłach jednego z pubów i wyląduje w łóżku z innym, który rozpozna w niej dużo bardziej rozrywkową dziewczynę, niż jest teraz. Zatem miasto grzechu, widziane w ten sposób nie tylko oczami głównej bohaterki, ale również przez obiektyw kamery Bena Fordesmana, którego kadrowanie najbardziej przypomina zeszłorocznego Jokera (całkiem przypadkowo, gdyż oba filmy miały swe światowe premiery w odstępie kilku dni). W tamtym dramacie miasto było ukazane jako śmietnik, nie tylko dosłownie, ale i metaforycznie. Tu jest podobnie i również w tym przypadku mamy do czynienia z portretem chorej osoby, która spełnienie znajduje w kreacji. O ile jednak Joker stał się symbolem swojego miasta, świętej Maud raczej to nie grozi. Jest anomalią w świecie, w którym nie widzimy, aby główna bohaterka miała oparcie w innych wiernych bądź kościele. Tych tu nie ma. Jest ona sama.
Brytyjski film jest reklamowany jako horror i ja sam na początku tekstu wyszedłem od tego gatunku. Tymczasem Saint Maud to – w pierwszej kolejności – dramat psychologiczny, który skłania się ku kinu grozy, nie tylko tematyką. Glass nie ucieka od typowego dla gatunku obrazowania, a opresyjna atmosfera całości wyzyskuje mrok tej opowieści. Są tu momenty sugerujące, że Maud faktycznie ma kontakt z Bogiem, a obecna w tytule świętość przybiera namacalne kształty. Tym niemniej ani przez moment nie odniosłem wrażenia, że być może ta łączność bohaterki z boskością jest prawdziwa. Aż do finału. Przyznaję, ten mnie wystraszył, a przede wszystkim zasiał ziarno wątpliwości. I nawet ostatnie, mistrzowskie cięcie montażowe kazało mi się zastanowić nad sensem tego, co oglądam. Ekspresowy, 84-minutowy metraż filmu pozostawia pytania bez odpowiedzi, które pomogłyby lepiej naświetlić sytuację głównej bohaterki, ale zakończenie z nawiązką wynagradza wszelkie braki efektownego debiutu Rose Glass.