search
REKLAMA
Recenzje

WROTA NIEBIOS

Jacek Lubiński

18 listopada 2017

REKLAMA

Abstrahując od wszelkich dylematów produkcyjnych, historycznych naleciałości oraz wyjątkowo słabego odbioru po premierze, jest to bowiem kino naprawdę zapierające dech w piersiach, bogate, barwne i stworzone z niezwykłym pietyzmem. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o iście malarskie kadry obiektywu legendarnego Vilmosa Zsigmonda, prześliczne krajobrazy dzikiej prerii i zalewających horyzont wspaniałych gór. Ani o nadającą ruchomemu obrazowi sielskiego i jakże swojskiego posmaku, nacechowaną nutką goryczy, ale i szczerym optymizmem, przyjemną ścieżkę dźwiękową, w której znalazło się stosowne miejsce dla Nad pięknym modrym Dunajem Johanna Straussa oraz energiczne popisy „wiejskiej” kapeli ze wspomnianym Mansfieldem i T Bone Burnettem w składzie.

Chociaż sama intryga jest dość prosta, a fabuła poprowadzona gładko w klasyczny, pozbawiony eksperymentów formą lub treścią sposób, to jej uniwersalność potrafi wciągnąć, a spokojny styl – pozbawiony nadmiernego patosu, płomiennych przemów ku chwale ojczyzny i powiewającej flagi z gwiazdkami i pasami – zachwycić. Romantyczna natura opowieści i jej osadzenie nie tylko w bliskim (również i nam) kontekście historycznym, ale i neutralności, wręcz swoistej niewinności otaczającej zewsząd osadników przyrody, kreuje niezapomniany klimat, dodaje smaczku całej przygodzie, wzmaga emocje – niekiedy także w ogóle je generując u licznych bohaterów, których niejako napędza do działania. Wszak to właśnie o wspaniałą, nieskalaną jeszcze grzechem cywilizacji ziemię toczy się tu bój.

A w nim, prócz wymienionych już wcześniej Hurta, Kristoffersona, Huppert i Walkena, udział biorą same znakomitości – doskonale dobrane, pozwalające się jeszcze bardziej zaangażować w istotę sprawy (obecnie jakże przecież aktualnej, acz z nieco innych względów). Wyborny jest Sam Waterston z wąsem w roli niecnego Franka Cantona i wyciskający wszystko ze swojego skromnego, lecz jakże ważnego epizodu stary wyga Joseph Cotten. Tradycyjnie bryluje Jeff Bridges, który tutaj gra… własnego przodka, Johna L. Bridgesa, co zresztą sam zasugerował reżyserowi. Podobnie, jak Kristofferson, także i on zawsze był bardzo dumny z tego filmu. Jako jedynemu z ekipy udało mu się w dodatku zatrzymać jego skromny kawałek – będący częścią scenografii… domek, który stoi teraz na jego posesji w Montanie.

Ronnie Hawkins, Paul Koslo, Geoffrey Lewis, Richard Masur, Tom Noonan i Mickey Rourke dopełniają tej aktorskiej śmietanki, z najmniejszych nawet ról czyniąc pełnoprawne postaci z krwi i kości, zapadające w pamięć nie tylko dzięki (u)znanym facjatom za nimi stojącymi. To w końcu także i tutaj zadebiutowali: charakterystyczny Kai Wulff, czyli jeden z etatowych Niemców w Hollywood (Trzej Amigos) i znany dziś przede wszystkim z serialu Zagubieni Terry O’Quinn, któremu angaż ten dosłownie ustawił życie, gdyż na planie spotkał… przyszłą żonę. Jest w końcu także fantastyczny Brad Dourif jako zahukany, ciut nieporadny Eggleston, z którym to wiąże się jeszcze jeden ważny, niezwykle udany element filmu, dla którego warto go jeszcze bardziej polecić.

Otóż w złożonej z wielu nacji emigranckiej społeczności znalazło się także miejsce dla Polaków (reprezentujących resztki nieistniejącej w owej chwili ojczyzny). Stąd w obsadzie mamy jeszcze Waldemara Kalinowskiego, Margaret Benczak i kilka innych swojsko brzmiących nazwisk. Nie dziwi to specjalnie, gdyż w końcu nie tylko wydatnie przysłużyliśmy się budowaniu mitu Stanów Zjednoczonych, ale i w filmach Cimino jesteśmy bardzo często obecni, choćby w tle. Także i sam twórca zawsze z uznaniem wyrażał się o lechickim narodzie. Chyba nigdy jednak w podobny sposób język polski nie przykuwał u niego aż takiej uwagi. Duża w tym zasługa odpowiedniej ekspozycji „maluczkich” bohaterów o słowiańskich korzeniach, jak i wspaniale wypowiedzianych kwestii w języku polskim – w czym prym wiedzie właśnie Dourif, bezbłędnie radzący sobie z tym niełatwym przecież zadaniem. Pod tym względem jest to prawdziwa perełka w kultywowaniu rodzimego wizerunku na dużym ekranie. I zarazem wisienka na torcie ogólnej wspaniałości „Niebiańskich bram”.

Ostatecznie można jednak zarzucić tej produkcji parę rzeczy – począwszy od typowego dla Hollywood luźnego wykorzystywania czy wręcz nawet zakłamywania historycznych faktów (na przykład prawdziwy James Averill został wraz z Ellą powieszony przed własnym domem, a widziana tu w akcji armia USA nie była częścią krwawego konfliktu, tylko jego rozwiązaniem). Przez nieułatwiający seansu, często obecny w kadrze różnego sortu dym (lub kurz), a na odczuwalnej długości skończywszy. Zwłaszcza metraż daje się tu czasem nieco we znaki i może skutecznie odstraszać od seansu co mniej cierpliwych kinomanów.

Choć nie ma tu właściwie scen naprawdę zbędnych, które nic by nie wnosiły do fabuły, a i niektóre wątki chciałoby się nawet zobaczyć w jeszcze bardziej rozbudowanej formie, to trudno oprzeć się wrażeniu, że dzieło to mogłoby być w ogólnym rozrachunku jednak odrobinę krótsze. Pomimo tego, że iście spektakularnych scen (oraz seksu, krwi i przekleństw) nie brakuje, to reżyser wyraźnie przedkłada ekspozycję ponad akcję, stawia na wiarygodność i złożone relacje bardziej niż na fajerwerki. Z lubością celebruje poszczególne ujęcia, łamiąc dramaturgię i narrację swojego widowiska, nie dbając o czas. Ale taki to też film – poetycki, którym należy się podobnie rozkoszować.

Na planie Cimino i Kristofferson

O Wrotach niebios można pisać, rozmyślać i dywagować w nieskończoność, co, jak by nie patrzeć, jest jednym z wykładników największych dzieł kinematografii. Zresztą o filmie Michaela Cimino powstały od momentu premiery niezliczone ilości publikacji – esejów, artykułów, książek, a nawet i dokumentów analizujących dogłębnie genezę, produkcję i olbrzymie niepowodzenie całego przedsięwzięcia. Wciąż jednak najlepszym podsumowaniem projektu (oraz jego twórcy) pozostaje skromna wypowiedź montażysty filmu, Williama Reynoldsa:

Michael nie pragnął szacunku. On chciał wzbudzać podziw.

Udało się sukinsynowi. Choć zapłacił za to olbrzymią cenę.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA