Romans QUENTINA TARANTINO z westernem. Historia “Django”, “Nienawistnej ósemki” i… Ricka Daltona
Nie bez kozery mówi się, że historia kina akcji dzieli się na tę przed i po Quentinie Tarantino. Reżyserowi przypisuje się przede wszystkim zrewolucjonizowanie sposobu myślenia o kinie jako całości. Esencją tego jest pewien fragment wycięty ze scenariusza Prawdziwej miłości, kiedy to Clarence w rozmowie z Lee’em narzeka na domniemaną niską jakość głównych zdobywców Oscarów: „Wybór Zofii, Zwyczajni ludzie etc. Wszystko to jest bezpieczne, geriatryczne, zastygłe gówno. Wszyscy ci ch*je robią filmy nie do oglądania, z nienadających się do czytania książek”. Później w tej samej rozmowie, mówi: „Mad Max – to jest film! Dobry, zły i brzydki – to jest film!”. W tych fragmentach widzimy, rzecz jasna, punkt widzenia i sposób postrzegania kina przez Quentina Tarantino, który przecież bardzo często wkłada w usta swoich bohaterów komentarze, które można utożsamiać z jego poglądami na kulturę. Inspiracje i nawiązania do westernów były widoczne w twórczości Tarantino od lat, chociażby w Kill Billu, słynny cytat „zemsta najlepiej smakuje na zimno”, wziął bezpośrednio z filmu Śmierć jeździ konno z 1967. Quentin nie krył się z fascynacją do takich dzieł jak Pewnego razu na Dzikim Zachodzie czy Dwa oblicza zemsty z Marlonem Brando. Dlatego w najbardziej dojrzałym momencie twórczym twórca w końcu zaczął spełniać swoje marzenia o wyreżyserowaniu westernu – najpierw stworzył Django, które jest wielkim ukłonem i listem miłosnym do tych wszystkich produkcji, które stanowią filmowy kręgosłup ich twórcy. Później dał światu bezbłędną Nienawistną ósemkę i na końcu jeszcze raz mrugnął do widzów za pomocą postaci Ricka Daltona w Pewnego razu w… Hollywood. Parafrazę wspomnianego już tytułu klasyka od Sergio Leone widać przecież tu jak na dłoni. Jak kłaniać się mistrzom, to tylko jak Tarantino.
Strach przed ruszaniem półżywego
Wydaje mi się, że zdecydowana większość widzów przystępujących do obejrzenia Django widziała przynajmniej jeden film Tarantino, dzięki czemu miała też pewien wyrobiony stosunek do jego twórczości. Szczególny strach wobec tej produkcji mogli odczuwać ci, którzy uważali, że jego Bękarty wojny to dzieło zakrawające na herezję. Mnie od zawsze ta pulpowa, umowna strona kultury bawiła i cieszyła, dlatego na Django czekałem z wypiekami na policzkach. Jednak w Stanach mógł to być drażliwy temat, bo western posiada tam swoje prawidła i charakter mitotwórczy, dlatego przełamywanie schematów sprawiało na przestrzeni lat dosyć spory kłopot. Tożsamość społeczna Amerykanów, mimo demitologizacji, którą dał antywestern, ma wciąż silne korzenie w Dzikim Zachodzie. Stąd też sytuacja z westernem w XXI wieku przybiera momentami nietypową formę – niektórzy twórcy wolą z dystansem przechodzić obok tej tematyki, na zasadzie nietykania półżywego, aby przypadkiem go nie dobić, inni traktują western jako punkt wyjścia jedynie do zabawy gatunkowej. Jest też trzecia forma – odtwarzanie na nowo tej samej „melodii” w postaci remake’ów, np. 3:10 do Yumy czy Prawdziwe męstwo. Twórczą rolę lepiej pozostawić dla bezpieczniejszego obszaru dla eksperymentów, czyli telewizji i uniwersum serialowego – lub jeszcze dalej, zagranicznym producentom. Tutaj western ma się naprawdę nieźle. Rolę westernów przejęło poniekąd kino superbohaterskie, ale nie jest ono w pełni kompensacją tęsknoty za mitem prerii. Na szczęście kino hollywoodzkie nie zna odważniejszego reżysera niż Quentin Tarantino, który jednak potrafi sukcesywnie łączyć brawurę z rozumieniem pragnień widza.
D-J-A-N-G-O. D jest nieme
Twórca Pulp Fiction już od samego początku filmu wprawia widza w zakłopotanie. Tak jak wcześniej zaznaczyłem, reżyser bez skrupułów korzysta z obrazów już powstałych. Nie inaczej ma się sprawa z Django Unchained, którego tytuł już bezpośrednio wskazuje na jego inspirację. Odwołuje się bowiem do włoskich produkcji m.in. Corbucciego, który wprowadził postać łowcy głów Django na ekrany światowych kin. Polski widz dodatkowo może zostać zmylony w intencjach Tarantino, ponieważ w naszej dystrybucji brakuje drugiego członu oryginalnego tytułu, czyli Unchained. Jeżeli ktoś myślał, że film Quentina będzie zwykłym remakiem, to chyba dosyć szybko został wyprowadzony z błędu. Tutaj właśnie rozpoczyna się gra, genialnego bądź co bądź, twórcy. Jak się okazało, z pierwowzoru Tarantino „zapożycza” jedynie tytuł, główny motyw muzyczny i odtwórcę głównej roli, czyli Franca Nero. Robi to jednak w wyjątkowy dla niego sposób, a całość historii staje się zbiorem dobrze już znanych klisz, które jednak obudowuje… po swojemu.
Reżyser nie omieszkał w swoim obrazie skonfrontować w ramach intertekstu swoją wizję postaci z jej pierwowzorem. W oryginale z 1966 Django grany przez Franca Nero pojawia się jako mściciel ubrany w czerń, ciągnący za sobą trumnę, w której ma ukryty śmiercionośny arsenał. Nie bez kozery przychodzi tutaj na myśl Desperado (1995) Roberta Rodrigueza, gdzie epizodyczną rolę odgrywa przecież… Quentin Tarantino. Wracając do meritum, jego wizja głównej postaci odbiega znacznie od wizji włoskiego protoplasty – Django grany przez Jamiego Foxxa jest Afroamerykaninem, wyzwolonym niewolnikiem pragnącym odbić swoją ukochaną z rąk białych ciemiężycieli. W scenie zapoznania się z głównym przeciwnikiem, Calvinem Candiem, bohater spotyka podstarzałego już Franca Nero, który występuje tu w epizodycznej roli. Lakoniczna wymiana zdań pomiędzy dwoma bohaterami jest esencją postmodernistycznej gry, w jakiej lubuje się twórca. Otóż stary Django podchodzi do nowego i pyta go, jak się nazywa. Ten podaje je krótko, nieomal zdawkowo, ale na prośbę o przeliterowanie imienia robi także i to, jednocześnie zaznaczając fonetyczny aspekt bezdźwięcznej głoski D. Nero z szacunkiem spogląda na swojego… następcę / nowe wcielenie i wypowiada krótkie: „Wiem”, niosące ze sobą wymowny bagaż znaczeniowy. Film w tym momencie wykracza poza swoje ramy, a deszyfracja tej sceny uwarunkowana jest znajomością pierwowzoru. Bez tej wiedzy dialog pozostanie jedynie „wydmuszką”, nic nieznaczącym dodatkiem do głównego tematu.
Nikt mi nie wmówi, że białe jest białe, a czarne jest czarne
Rozbijając fabułę na czynniki pierwsze, objawia się ona niezwykle jako prosta, wręcz trywialna i poniekąd… tożsama z innymi filmami twórcy. Na czym polega w takim razie specyfika i nowatorstwo filmu? Otóż struktura Django gęstnieje wokół fabuły – kreacje postaci, symbolika, czarny humor, muzyka i sposób prowadzenia narracji stają się istotniejsze od samej historii. W ten sposób wszystko to, z czego Tarantino jest najbardziej znany, wychodzi tutaj na plan pierwszy. Przede wszystkim, co według mnie jest w tym obrazie najistotniejsze, twórca Pulp Fiction dokonuje rewizji etosu swojego bohatera. Na przekór swoim wcześniejszym produkcjom i filmom, do których się on odwołuje, mamy tutaj do czynienia z klasycznym niemal bohaterem pozytywnym. Jestem w stanie stwierdzić, że wbrew sobie Tarantino przywraca westernowi jego ikonę, jest jednak ona opakowana w nowoczesny kostium, znany z uniwersum wcześniejszych obrazów autora. Sprytnie ukrywa to za celowo przerysowaną przemocą i feerią krwi, które są poniekąd dla niego kurtyną i maską, skrywającymi błyskotliwie jego prawdziwe zamiary. Wydaje mi się ten termin szczególnie trafny dla omawianej problematyki. Pod ową kurtyną, czyli strumieniami sztucznej posoki, ukrywa się prawdziwie klasyczny, a jednocześnie nowoczesny bohater – tytułowy Django.
To właśnie pełnokrwistymi, ale też sugestywnie przerysowanymi bohaterami stoi film Tarantino. Widać tu spuściznę tego wszystkiego, na czym się wychował. Reżyser nie bawi się w odcienie szarości, ale dosyć jasno określa różnicę między dobrem a złem. Po jednej stronie stawia tytułowego Django, doktora Schultza i Broomhildę, a po drugiej ośmieszonych członków Ku-Klux-Klanu z Big Daddym na czele, a dalej Stephena i Calvina Candiego. Django jest pełnokrwistym, a jednocześnie redefiniującym na nowoczesną modłę protagonistą-mścicielem. To ukłon w kierunku klasyki, a jednocześnie komentarz społeczny, działający na poziomie współczesnej narracji. Genialny, ale też bardzo metaforyczny na poziomie przekazu, jest Christoph Waltz wcielający się w dr. Schultza. Jego intertekstualny potencjał to kolejny poziom metanarracji Tarantino, ponieważ ten w sposób jednoznaczny odwołuje się do postaci Hansa Landy z Bękartów wojny. King Schultz jest specyficznym… przeciwieństwem nazistowskiego esesmana. Ukoronowaniem jest heroiczny i jednocześnie tragiczny finał tej postaci. Proces ten zaczyna się wcześniej; Schultz jest świadkiem sceny rozszarpywania przez psy zbiegłego niewolnika, nie potrafi otrząsnąć się z tej traumy. Nawet Django pozostaje opanowany w tamtej sytuacji, co tłumaczę faktem, że będąc w pewien sposób częścią tamtego świata, był do takich scen przyzwyczajony i dzięki temu nadal odgrywał on swoją rolę. Tymczasem doktor swoje obrzydzenie musi przypłacić życiem. Jest to symbolika na tyle głęboka, co tragiczna. Poprzez paralelę z Landą Tarantino przyrównuje zbrodnie hitlerowskie do systemu niewolnictwa białych plantatorów i osadników, aluzyjnie przechylając szalę zła na stronę tych drugich. Ta wymowa ma charakter swoistej paraboli. Dlatego granica między dobrem a złem, jest naprawdę mocno zarysowana, ponieważ postać Calvina Candiego – dandysowatego właściciela plantacji niewolniczej, czyli Candylandu – jest przeciwieństwem Schultza i symbolem ułomności i ograniczeń białych właścicieli ziemskich. Calvin Candie jest klasycznym czarnym charakterem, do którego już od pierwszej sceny widz jest zobligowany czuć niechęć. Jest on symbolem białego pana traktującego swoich niewolników na równi ze zwierzętami. Właściciel Candylandu jest raczej wyrachowanym, zimnym biznesmenem, lubującym się w widowiskach pełnych okrucieństwa, jak chociażby walki Mandingo czy rozszarpywanie przez psy. Objawia się także jako osobowość dychotomiczna – z jednej strony bezwzględna, z drugiej nadmiernie uczuciowa. Jest ze wszech miar reprezentantem zgniłego systemu, czego symbolem są chociażby jego… zęby. To metakomentarz Tarantino i amalgamat wszystkich złoczyńców, którzy pojawiali się w historii westernów. Z kolei grany przez Samuela L. Jacksona Stephen symbolizuje drugie, tragiczniejsze oblicze niewolnictwa – nie tylko nieme posłuszeństwo, ale zaangażowaną służbę dla systemu zła. Widz przez cały czas trwania seansu zastanawia się, dlaczego w tak radykalny, nawet gorszy od białych sposób obchodzi się on ze swoimi pobratymcami z niewoli. Przede wszystkim jest bohaterem niezrozumiałym, jego motywacje są zadziwiające. Ogromna zasługa w tej mierze tego aktora, jednego z ulubionych wykonawców Tarantino.
W teatrze 8 nienawidzących się postaci Quentina – „Nienawistna ósemka”
Kiedy byłem na premierze The Hateful Eight w kinie, wyszedłem z niego rozczarowany. Oczekiwałem od produkcji Tarantino innych emocji, później jawnie krytykowałem ósmy film mistrza Tarantino. Dzisiaj się tego wstydzę. Dałem po latach szansę hermetycznemu westernowi twórcy Django i pojąłem, nawróciłem się. Nienawistna ósemka stała się już po drugim seansie jednym z moich ulubionych jego filmów. To gęste niczym kożuch na przegotowanym mleku, absolutnie świadome kino spod marki Tarantino, celowo unikające tego, co w westernach jest najbardziej rozpoznawalne. Nie uświadczymy tu bowiem pościgów, walki dobra ze złem, typowego bohatera-protagonisty, a rewolwery pojedynkujących się bohaterów zamienione są… na amunicję słów.
Celowe dłużyzny i teatralne zacięcie mają w sobie potężny ładunek napięcia, który rośnie nieustannie, aż do krwawego finału. Dzieje się to powoli, pieczołowicie, niespiesznie. Stąd trudno jest docenić zwykłemu polskiemu odbiorcy geniusz Nienawistnej ósemki, zwłaszcza jeżeli nie jest obeznany z historią Wojny Secesyjnej, a także nie zna zbytnio klasyki westernu. No i przede wszystkim… oglądał Django Unchained. Bo głębokie zakorzenienie w tradycji jest tu mocno widoczne, ale paradoksalnie… nie jest najistotniejsze. Film nr 8 Tarantino spotkał się z mieszanym odbiorem, zarzucano twórcy zbyt wysokie ego oraz masturbowanie się do własnego stylu. Dla mnie Nienawistna ósemka to dowód na to, że Quentin jako twórca nieustannie się rozwija, szuka czegoś nowego. Tym razem postanowił wszystkich wywieść w pole – po niezwykle spektakularnych produkcjach, w których widowiskowo rozliczał się z II Wojną Światową i mitem westernu, przyszedł czas na teatralną masakrę w tarantinowskim stylu. To nie pierwsza produkcja, która jest skierowana na tak wiele detali, ale wybija się jeszcze bardziej na poziomie dialogów, które nie tyle wnoszą znamię kultowości, ile jeszcze stają się zawoalowaną szaradą twórcy. Dlatego The Hateful Eight to taka Rzeź Polańskiego, Dwunastu gniewnych ludzi i przede wszystkim Wściekłe psy ubrane w realia i stój westernu. Nie do każdego to trafi. Twist fabularny, który funduje twórca, jest też pewnego rodzaju grą z widzem. A humor? Cóż mam rzec, uśmiałem się do łez.
Partia szachów pośród śnieżnej zawiei
Lubię porównywać Nienawistną ósemkę do partii szachów, której finału nie sposób przewidzieć. To, co zapożycza z tradycji westernu, to świat przedstawiony i POSTACIE – mamy tu m.in. stróża prawa, konfederatów i unionistów, rasistów, bandytów, skazaną na śmierć, łowcę głów, Indianina, byłego wojskowego. Mamy tu praktycznie wszystkie typy bohaterów Dzikiego Zachodu, oprócz… klasycznego protagonisty. To odwrócone Django – jestem w stanie powiedzieć, że celowa zagrywka ze strony twórcy, który bezczelnie daje znak, że nie można w jego twórczości liczyć na stagnację. Tarantino swoje figury perfidnie demitologizuje, goni z nimi (i z widzem) w piętkę. Nie sposób przewidzieć, kto z kim nawiąże sojusze, jakie będą finalnie rozłożone figury w tej partii. Jest to zaskakujące, poniekąd mocno rozliczające dyskurs wojny secesyjnej. Bo to z nią twórca mierzy się w warstwie ukrytych znaczeń. Tarantino coraz częściej pod płaszczykiem kina gatunkowego zwraca swoje krytyczne oko na historię USA. Lubi pochylać się nad panującymi w tym kraju społecznymi nierównościami, bawi się tropami, rozlicza grzechy. To, co jest jego sukcesem, to celne uderzanie w struny przeszłych grzechów, przy jednoczesnym odwoływaniu się do współczesności. Stąd Utwory hip-hopowe, popowe słynnych wykonawców, jak: RZA, 2Paca, czy Jamesa Browna łączą się w jego westernach w jeden obraz z Verdim, Morricone i Bacalovem.
Pewnego razu… w filmowym świecie Tarantino
Najlepszym komentarzem i ostatecznym listem miłosnym do westernu jest Pewnego razu… w Hollywood. Jak to, zapytacie? Przecież to nie jest western. No właśnie – to do jakiego gatunku można tę produkcję zaklasyfikować? Pewnego razu w… Hollywood jest dla mnie podsumowaniem, esencją tego, czym jest kino Quentina, a zarazem wielką laurką dla świata, który symbolicznie umarł wraz z Sharon Tate w 1969 roku. Pośród wielu krytycznych opinii, mówiących o tym, że 9. film Tarantino jest rozwleczony, nudny i pozbawiony fabuły, ja jako szczery koń movię wam – guzik prawda! To genialne kino, po prostu genialne. To także list miłosny do filmów rodem z Dzikiego Zachodu. Wystarczy jednak pochylić się nad detalami, easter eggami, które umiejętnie chowa Tarantino w swoim ostatnim filmie, aby dostrzec pewne sugestywne westernowe nawiązania.
Najbardziej jaskrawym tropem kierującym widzów w kierunku Dzikiego Zachodu jest główny bohater – Rick Dalton. To aktor znany przede wszystkim z westernów, cierpiący na zmianach, które nieuchronnie następują w Hollywood. To też kolejny dowód na to, jak Quentin uwielbia bawić się w detale, tworzyć swoje własne uniwersum i świat będący alternatywnym do naszego. Wspomnieć mogę tylko fakt, że w Once Upon a Time in Hollywood jednym ze spaghettiwesternowych reżyserów, u których zagrał Rick Dalton, był… Antonio Margheriti, pod którego podszywa się jeden z Bękartów wojny. Pewnego razu w… Hollywood to film rozsmakowany w swoim hermetycznym sosie – prawdziwa esencja kina tarantinowskiego z wszystkimi jego smakami, dłużyznami i zabawą formą. Dlatego swoje miejsce musiał w nim znaleźć bohater, którego życie splata się z westernem; to jednoczesne wołanie do współczesnego widza: „Hej, filmy o Dzikim Zachodzie, to coś więcej, niż pościgi, strzelaniny”. Są tam prawdziwe perełki, a aktorzy, którzy w nich grali, mieli swój potencjał i wielkie momenty w stylu „Rick f*ckin Dalton”, a słuch o nich zaginął i wraz z końcem Złotej Ery nastąpił także i ich zmierzch. Tarantino uważa, że jego świat byłby lepszy, gdyby Sharon Tate nie zginęła z rąk bandy Mansona. Stąd w Pewnego razu… w Hollywood jest dużo więcej nostalgii, a nawet smutku niż w poprzednich produkcjach i to jest wartość dodana, a zarazem coś, czego nie do końca się spodziewałem, a… to otrzymałem. Znów coś nowego w talii Quentina Tarantino.