VALERIAN I MIASTO TYSIĄCA PLANET. Luc Besson powraca… w kosmos!
Wpierw widzimy autentyczne zdjęcia z misji Sojuz-Apollo z 1975 roku i jeden z niewielu momentów podczas zimnej wojny, kiedy Amerykanie i Rosjanie pokonali podziały i współpracowali ze sobą. Szybki skok do 2020 roku i zawieszona nad naszą planetą stacja kosmiczna przyjmuje kolejną nację, a później następne, w ciągu wielu następnych lat coraz bardziej się rozrastając. Wkrótce nie tylko ludzie zaczynają dołączać do wspólnego projektu, ale i coraz to różne gatunki obcych.
Pozbawiony dialogów początek Valerian i miasto tysiąca planet zilustrowany jest Space Oddity Davida Bowie’ego, utworem melancholijnym, choć dziwnie żywym, co pasuje do dalszej historii stacji. W pewnym momencie bowiem jej rozwój zaczyna zagrażać Ziemi; zapada decyzja, aby wypuścić ją w dalsze rejony kosmosu. Mijają kolejne stulecia, a Alfa rozrasta się do niebotycznych rozmiarów, stając się tytułowym miastem tysiąca planet, miejscem zamieszkałym przez najróżniejsze gatunki z całej galaktyki, które dzielą się zdobytą wiedzą, żyjąc w pokoju. Tymczasem w innym zakątku wszechświata, na planecie zamieszkałej przez Perły, rasę łysych, pięknych i zadowolonych z życia osobników, dochodzi do tragedii mogącej w konsekwencji zagrozić również Alfie oraz fundamentom, na których została stworzona.
Do tego miejsca Valerian i miasto tysiąca planet , ekranizacja kultowego francuskiego cyklu komiksowego, zachwyca narracyjną oszczędnością, rezygnując w dużej mierze z dialogów na rzecz obrazu, co w połączeniu z efektownością przedstawionej wizji robi kolosalne wrażenie. Besson jak mało który reżyser zna siłę kadru i zbyteczność kwestii mówionych (w kinowym debiucie, Ostatniej walce, pada tylko jedno słowo, a bohaterowie jego najsłynniejszych filmów też nie należą do gawędziarzy), choć i jemu zdarza się nadużyć dialogu. Tymczasem w pierwszym kwadransie jego najnowszej produkcji słyszymy niewiele więcej niż znakomite efekty dźwiękowe, piosenkę Bowie’ego oraz cudowną muzykę Alexandre’a Desplata. Widowisko jeszcze na dobre się nie zaczęło, a historia już zaczęła mnie intrygować, nie tylko wizualnym przepychem, ale i sposobem opowiadania. Nic jednak nie trwa wiecznie.
Czar pryska w momencie pojawienia się na scenie pary głównych bohaterów, Valeriana oraz Laureline, zgranego duetu agentów specjalnych. On, w randze majora, wygląda jak nastoletni imprezowicz (Dane DeHaan z wiecznie podkrążonymi oczami), nieudolnie próbujący zaciągnąć swoją partnerkę do łóżka lub przed ołtarz. Ona, pani sierżant, ma ciało modelki (co nie dziwi, skoro gra ją Cara Delevingne) i wyjątkowo wstrzemięźliwą naturę – odpiera zaloty, starając się skupić na wykonywanej misji, choć w rzeczywistości jest oddana Valerianowi. Jeśli w XXVIII wieku to oni mają stać na straży porządku, przyszłość rysuje się w wyjątkowo czarnych barwach.
Kino Bessona od zawsze miało w sobie pierwiastek pewnej dziecięcej wręcz naiwności, która przejawiała się w rysunkach głównych bohaterów (taki był Jacques Mayol w Wielkim błękicie oraz tytułowy Leon zawodowiec) bądź w samych fabułach zmierzających w stronę bajkowości (Piąty element oraz Artur i Minimki są tego najlepszymi przykładami). Z czasem ta naiwność zaczęła ciążyć opowiadanym historiom, przez co trudno było odeprzeć zarzuty o infantylizm, choćby w nie tak dawnej Lucy. Tamten film miał jednak w sobie wigor i chęć parcia do przodu, bez względu na coraz to bardziej abstrakcyjne, a dla wielu po prostu głupie pomysły. Co jednak począć z filmem Valerian i miasto tysiąca planet, ożywionym komiksem, kinem nie tak już nowej przygody, ale fantazyjnym w każdym jego technicznym aspekcie, gdzie naszymi przewodnikami są dzieciaki z pistoletami, prawiący głównie o miłości i zaangażowaniu bądź jego braku?
Łatwo obwinić za taki stan rzeczy Bessona-scenarzystę, którego dialogi rażą dosłownością i brakiem lekkości. Ma być zabawnie i romantycznie, bywa drętwo. Zgrzyta również duet DeHaan–Delevingne – zwłaszcza on nie jest materiałem na bohatera, choć wygrywa sceny dramatyczne, ona zaś nadrabia urokiem i silną osobowością, bezbronna jednak wobec topornych kwestii. Osobno prezentują się lepiej niż razem, co jest potwierdzeniem słabego castingu; relacje między nimi są sztuczniejsze niż wykreowana przez komputer rzeczywistość. Dużo lepiej wypada drugi plan – Clive Owen jako twardogłowy wojskowy, Rihanna w roli zmieniającej swoją postać kosmitki oraz Ethan Hawke jako jej alfons.
Skoro jednak to główni bohaterowie nie działają, trudno zaangażować się w historię. Ta natomiast staje się po pewnym czasie zlepkiem kolejnych epizodów, które rozpoczynają się od wpadnięcia w tarapaty Valeriana lub Laureline, po czym obserwujemy, jak to drugie rusza partnerowi na ratunek. Mechaniczność tego zabiegu tak bardzo rzuca się w oczy, że aż dziw bierze, gdy w finale film wraca do początkowego wątku tragicznego ataku na planetę Pereł. Lepiej późno niż wcale, zwłaszcza że intryga jest mocnym punktem fabuły.
Valerian i miasto tysiąca planet jednak od początku miał być przede wszystkim wielkim widowiskiem fantastycznym, spełnieniem marzeń samego Bessona, aby móc wykreować na ekranie kosmiczne światy z komiksu, który czytał, będąc nastolatkiem. I rzeczywiście, reżyser czaruje widzów wizualnym i koncepcyjnym bogactwem, przejawiającym się w najdrobniejszych detalach, począwszy od pomysłu na każdą postać, nawet te na trzecim planie (ulubieńcami widzów z pewnością stanie się tercet cwanych kaczopodobnych handlarzy), oraz zasad, na jakich dany świat funkcjonuje (akcja na niewidzialnym targu zachwyca przede wszystkim złożonością poruszania się w tym fantastycznym miejscu). Ale ta dbałość o każdy element wykreowanego świata działa również przeciw spektaklowi. Besson chce, abyśmy wszystko widzieli, co rusz zwalniając akcję, zaś gdy ta gna do przodu, umykają nam inne fascynujące rzeczy. Da się również zauważyć, że po wylądowaniu głównych bohaterów na Alfie przygody w tym miejscu – choć niezwykle żywym i pomysłowym – ograniczają się do poruszania się po ciemnych i mało kolorowych uliczkach oraz korytarzach wśród szemranej klienteli. Jest to sugestia, że rozwój i pokój mają swoją cenę, a w sercu miasta tysiąca planet kryje się hańbiąca tajemnica. Służy to intrydze, lecz osobiście wolałbym więcej przygód w bardziej kolorowych i jasnych lokacjach.
Osoby, które spodziewają się drugiego Piątego elementu, powinny się przygotować na całkiem inne doświadczenie. Najbliżej Valerian i miasto tysiąca planet filmowi nie do space opery z Bruce’em Willisem, lecz… Artura i Minimków, bajki o zamienionym w tytułowego liliputa chłopcu, poznającym całkiem inną rzeczywistość. W obu filmach sztuczne, wykreowane przez komputer światy są odkrywane przez dziecko, tyle że chciałoby się, aby Valerian był kimś więcej niż napalonym nastolatkiem, którego decyzje w dużej mierze uzależnione są od chęci przypodobania się bądź zaimponowania dziewczynie. W obu również Besson ze zbytnią nabożnością podchodzi do tematu, chcąc oddać sprawiedliwość książkowym oryginałom, lecz zatracając przy tym to, co jest podstawą jego kina – brawurę w opowiadaniu. Tę widzimy w ciągu pierwszych 30–40 minut, zastąpioną później nudnymi dialogami oraz potrzebą łopatologicznego tłumaczenia każdego zwrotu akcji.
Chylę czoła przed ambicją Bessona, aby przenieść na ekran swoje młodzieńcze marzenie; co więcej, tajemnice, jakie kryje fabuła są frapujące, a także ciekawie korelują ze współczesną polityką. Valerian i miasto tysiąca planet jest dziełem wielkiego piękna i wyobraźni, potwierdzeniem realizacyjnej perfekcji. Ale następnym razem chciałbym, aby Besson zrobił film nie tylko dla siebie. Znając francuskiego reżysera, jego upór i miłość do tych postaci, jest prawie pewne, że doczekamy się kontynuacji – czekam, bo świat Valerian i miasto tysiąca planet jest zbyt fascynujący i bogaty, aby opuścić go po jednym tylko filmie.
korekta: Kornelia Farynowska