POKÓJ. Ciasno, aż uwiera
Język filmu jest sprawnym narzędziem do rysowania klaustrofobicznych scen, bo choć literatura potrafi wiele, gdy myślę o ciasnocie, mam przed oczami raczej Cube, Szklaną pułapkę czy Pogrzebanego. Nieco inaczej ma się sprawa z Pokojem Lenny’ego Abrahamsona, bo udaje mu się osiągnąć coś nowego – ciasnota i ograniczenia, przefiltrowane przez dziecięcą percepcję to pojęcia względne, a to przecież film nie tylko o tym. To również film o sile miłości.
Joy porwano, gdy miała siedemnaście lat. Została zamknięta w szopie przez mężczyznę, którego prawdziwa tożsamość konsekwentnie nie jest w filmie podawana. Oczywiście śmierdzi wydarzeniami, o których słyszeliśmy w mediach, czyli sprawie Fritzla z Austrii, choć twórcy zupełnie się do tego nie odnoszą. Nie da się jednak nie myśleć o tym, że być może gdzieś na świecie jakiś zwyrodnialec przetrzymuje kogoś w swojej piwnicy, szczególnie gdy widzimy pierwsze sceny filmu, w których ukazane jest to, jak Joy spędza dzień ze swoim urodzonym już w niewoli dzieckiem. Tytułowy pokój, miejsce nauki, zabawy, snu i namiastka świata staje się jednak dla Joy za ciasny i szuka sposobu, aby się wydostać, a jednocześnie nieco „poszerzyć” obrazy w głowie swojego dziecka, by nie doznało szoku kulturowego. Pytanie jednak, czy nie jest już za późno dla niej, skrzywdzonej dziewczyny, oraz syna, Jacka, który nigdy nie widział niczego poza pokojem?
Konstrukcja fabuły pozwala reżyserowi na opowiedzenie dwóch historii – o próbie ucieczki, codziennym życiu w zamknięciu oraz adaptacji.
Obie te warstwy zrealizowane są tak, że pojawiają się pytania oraz odpowiedzi, głównie są to zagadnienia psychologiczne, na szczęście podparte klarowną egzemplifikacją. W całości ogląda się to wszystko jak rasowy thriller, a nie dramat psychologiczny. Nie można nikomu odbierać przyjemności z szukania odpowiedzi wraz z bohaterami, dlatego napiszę tylko, że Pokój ogląda się najlepiej wtedy, gdy najmniej o nim wiadomo. Myślę, że zarzuty, jakoby nie odkrywał on prawd tajemnych, byłyby nieporozumieniem, ponieważ twórcy nie roszczą sobie praw do ostatecznego komentarza, dlatego bardziej niż na syndromie sztokholmskim lub relacji oprawca–ofiara kładzie się tutaj nacisk na warstwę emocjonalną. A ona, jak to się mówi, robi robotę.
Zaskakuje Brie Larson, którą dotychczas poznać można było jako sympatyczne tło w młodzieżówkach typu 21 Jump Street. Tutaj nie zostało wiele z tej uśmiechniętej nastolatki, a sama aktorka prezentuje idealne połączenie przemiany fizycznej i mentalnej. Potrafi być ciepłą matką, zdecydowaną obrończynią, a także zmęczoną depresją kobietą, która musiała przedwcześnie dojrzeć, a żadna z tych części osobowości Joy nie wzbudza podejrzeń. Brie Larson musiała dojrzeć tak, jak jej postać. Jacob Tremblay natomiast, czyli rezolutne, ale również pokiereszowane psychicznie dziecko, to prawdziwa gwiazdka tej historii. Młodziutki aktor fenomenalnie przechodzi od furii do słodkości i uczynienie Jacka narratorem przypomina nam, o czym jest ten film – o świecie oraz ograniczeniach w jego poznaniu. Ta wspaniała para, która iskrzy na ekranie, dopełniona jest rolami pośledniejszymi, ale równie dobrymi, jak na przykład Joan Allen wcielająca się w matkę głównej bohaterki. Bardzo ciekawie zarysowano relacje między postaciami, ich motywacje i obawy, nie wdziera się tutaj fałsz, rozumiemy każdy konflikt i choć spodziewamy się jego rozwiązania – nie sądzę, aby po seansie ktoś mógłby się przyczepić do niewiarygodności psychologicznej. Po pewnym czasie ma się jednak wrażenie, że los (czy demiurg zwany scenarzystą) dokłada za wiele wątków i bagaży do tej przejrzystej historii, przez co film jest jakieś dziesięć minut dłuższy, niż być mógłby.
Jest kilka scen, w których reżyser oraz zdjęciowiec muszą dokonać cudów – pokazać nam zachwyt nad zwyczajnością świata oraz rozciągać, wydłużać tytułowy pokój.
Robią to w zależności od sposobu postrzegania go przez małego Jacka, ale wszystko to za pomocą realizmu, a nie efektów specjalnych. Zdjęcia więc, oświetlenie oraz montaż rysują obrazy nie tylko niepokojące, ale również naturalistyczne. Mam trochę problem z dźwiękową stroną filmu, ponieważ to, co słychać, wydaje się mocno generyczne, jakby doklejane na ostatnim etapie produkcji. Właśnie muzyka i dźwięk Pokoju odbierają to uczucie kameralności oraz autentyzmu, jakby próbowano w widzu wzbudzić emocje za pomocą chwytów i nut starych jak Forest Gump.
Natura wyposażyła człowieka w najlepsze narzędzia recenzenckie. Serce i pięści. Gdy zaciskamy je nerwowo podczas seansu, kiedy oddychamy nieco szybciej, gdy chcemy przytulić bohaterów – film się udał. Pokój to obraz wzruszający i niebezpieczny. Ta historia o izolacji i miłości zabiera widza w bardzo niewygodny, ciasny świat, ale znajdzie się też miejsce na światło. Warto, chociażby dla kreacji aktorskich, a przecież jest tutaj o wiele, wiele więcej dobra, choćby wylewające się z ekranu emocje.
korekta: Kornelia Farynowska