UNIWERSALNY ŻOŁNIERZ: DZIEŃ ODRODZENIA. Gdyby David Lynch nakręcił “Czas apokalipsy” z Van Damme’em
Poprzedni film o uniwersalnych żołnierzach zawiesił poprzeczkę wysoko. Ten nie tylko jej nie opuszcza, ale być może winduje nawet poziom wyżej. Z całą pewnością unika utartych ścieżek. Wyobraźcie sobie, że David Lynch postanawia nakręcić Czas apokalipsy w konwencji kina akcji. Dodatkowo w pewnych scenach za kamerą zastępują go Nicolas Winding Refn, Gaspar Noé czy Alejandro Jodorowsky. Dzień odrodzenia wygląda, jakby zrobiono go według powyższego przepisu. Gęsty klimat mamy więc zapewniony, a dodatkowo dostajemy bukiet krwistych i efektownych konfrontacji na tle mało pocztówkowych lokacji Luizjany.
Rodzina Johna ginie z ręki tajemniczych napastników. On sam ma kłopoty z pamięcią, ale wyrusza tropem zabójców. Trafia na ślad niejakiego Deveraux, który zresztą zdaje się przenikać na odległość do jego psychiki.
Ten film miał pełne prawo nie powstać. Poprzednia część o uniwersalnych żołnierzach, bardzo udana Regeneracja, zrobiła klapę, a temat zdawał się już mocno niedzisiejszy i wymęczony, podobnie jak Van Damme czy Lundgren. Podążanie w tym samym kierunku mogło oznaczać komercyjne seppuku i wzięcie na barki stygmatu szaleństwa, nieumiarkowania i zapędów nekrofilskich. Jednak reżyser John Hyams powrócił do znanego mu już uniwersum, wkładając w kolejną odsłonę sporo serca i warsztatowej sprawności.
“Oto duch walki, żołnierzu!” – krzyczy podczas starcia podniecony Lundgren, a zdanie to można by skierować także do odnowiciela serii. I tym razem Hyams nie mizdrzy się do masowego widza; odpuścił humor, efekciarstwo, CGI i wygładzanie środków wyrazu. Konsekwentne rozwinął swoją autorską wizję. Dał nam ciężki klimat, fabułę, która przez większą część seans pozostaje niejasna, oraz znacznie zmodernizował zasady rządzące światem wskrzeszonych żołnierzy.
Zrobił też estetyczną woltę. Poprzednia odsłona była industrialna i chłodna. Tutaj mamy gorącą, bagnistą Luizjanę, która generuje klimat nocnego koszmaru. Dzień odrodzenia wypełniają sceny jak z horroru czy thrillera – dręczące bohatera, niepokojące widza i teleportujące nas całe lata świetlne od klimatu przaśnej i wiekowej już pierwszej części, gdzie film “dojajczały” one-linery czy sceny z Van Damme’em pochłaniającym hałdy jedzenia lub prezentującym nagie pośladki starszej pani.
Hyams ponownie nas zaskoczył. Nie tylko znowu nakręcił udany obraz, ale też pod pewnymi względami nieco opętańczy. Otwiera go scena pełna grozy i okrucieństwa – ostre zaproszenie na osobliwy seans. Potem wraz z bohaterem odbywamy odyseję po rewirach cuchnących alkoholem i stęchlizną. Oglądamy burdele, obskurne bary, syfiaste motele. Trafi się sporo wyśrubowanej przemocy i trochę golizny. I żadnych zmiękczaczy – nie będzie światełka w mroku. Jest duszno, ciężko, a atmosfera koszmaru nie odpuszcza.
Starcia w tej produkcji są tak brutalne, siarczyste i bez zmiłuj, że masz wrażenie obserwowania gladiatorów, którym wyłączano części mózgu odpowiadające za litość czy strach. Obraz tętni wybuchami agresji i obrazami destrukcji, fetyszyzując je, ale nie popadając w śmieszność czy przesadę. Kolejny raz Hyams dowiódł, że niewielki budżet nie wyklucza wyzwolenia wielkiej energii na ekranie. Jest to zresztą żarliwy wyznawca kina rozrywkowej demolki przybranej w mroczne szatki. Całość przenika zapach dymu wędzarniczego firmy VHS. Reżyser nie prezentuje może wizji tak ekstrawaganckiej jak Cosmatos, twórca Mandy, ale także idzie niełatwą drogą faceta, który chce, żeby show hipnotyzowało i tarmosiło za trzewia. W przeciwieństwie jednak do kanadyjskiego kolegi unika ironii. Swoją historię okala drutem kolczastym powagi – bierz ją w ramiona, widzu, lub szukaj gagów czy ciepła na innym seansie.
Ryzykownym zabiegiem były odwołania do Czasu apokalipsy – najpierw względnie subtelne, ale potem tak zagęszczone, że zwyczajnie dostajemy nimi w pysk. Osobiście traktuję je jako integralną część tej gatunkowej i fabularnej hybrydy, ale rozumiem, iż bardziej ortodoksyjni fani klasyki mogą zgrzytać zębami.
W tym obrazie pełnym juchy i łamania kości trafiają się też wątki rodem z powieści Dicka: pytania o możliwość zachowania tożsamości w świecie manipulacji, zagadnienia fałszywych wspomnień. Dostaniemy też scenę jak z filmu gore, w której główne role odegrają masywne wiertło i mózg… Dużo tego, prawda? A jednak rzecz wciąga i ma duży urok. Fakt, że całość przypomina podróż w estetyczne i gatunkowe nieznane, liczę produkcji na plus.
Van Damme i Lundgren odtwarzają tu postaci drugoplanowe. Ten pierwszy zaskakuje łysiną, a drugi właściwie niczym, ale chociaż żaden z nich nie zwali nas z nóg, to trzeba przyznać, że Hyams wie, jak filmować obu panów w taki sposób, że chcesz jeszcze raz przejść z nimi przez rytuał bójek i strzelanin aż do napisów końcowych. Pierwsze skrzypce gra w Dniu odrodzenia Scott Adkins. Aktor od lat dobrze się odnajduje w produkcjach kopanych; tutaj okazuje się mieć odpowiednie warunki, by oddać narastające problemy psychiczne bohatera. Casting jest tu zresztą mocną stroną produkcji. U Hyamsa nawet trzecioplanowa pielęgniarka wygląda ciekawie i zapada w pamięć, a dodatkowo pojawi się też znany z Regeneracji Andrej Arłouski, znów gotów zamieniać wszystkich w krwawą miazgę.
Muzyka i zdjęcia trzymają tu poziom wcześniejszej produkcji Hyamsa. Jest więcej niż solidnie, a wiele scen czy kadrów lśni albo złowrogim blaskiem, albo zaskakuje dziką, pierwotną energią mordobicia, które nie ma ochoty zejść do poziomu wielu ostatnich widowisk z Van Damme’em czy Lundgrenem.
Dostaliśmy film brutalny i psychodeliczny. Wciągający i pełen wrażeń. Pozlepiany z dziwnych składowych, a jednak stylowy i rześki. Przeszkadza wam, że odleciał tak bardzo od wątków z poprzednich odsłon i zasadniczo nie ma z nimi zbyt wiele wspólnego? Ja poproszę o jeszcze.