ULICA STRACHU – CZĘŚĆ 3: 1666. Nieważne, jak się zaczyna, ważne, jak się kończy
Część pierwsza netflixowej trylogii bardzo mi się podobała. Część druga to prawdziwy skarb, który pokochacie bez dwóch zdań. Niestety część trzecia, mimo iż bardzo się stara, nie dorównuje swoim poprzedniczkom. Był pomysł na wykorzystanie horroru folklorystycznego, była szansa na pokazanie czegoś nowego w klimacie Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii, a finalnie twórcy wszystko zaprzepaścili przez kilka niewłaściwych decyzji. Nadal ogląda się to dość dobrze, jednak miałam swoje oczekiwania i mocno się zawiodłam.
UWAGA: SPOILERY!
Deena – główna bohaterka dwóch poprzednich części – postanawia połączyć odciętą rękę czarownicy Sary Fier z jej ciałem, by raz na zawsze zakończyć klątwę ciążącą nad Shadyside i uratować Sam, która została opętana. Zanim jednak się to stanie, przenosi się do roku 1666 roku, by zobaczyć na własne oczy, co stało się z rzekomą czarownicą, oraz odkryć, jak uratować miasteczko i ukochaną. Niestety dość szybko przekona się, że zło nigdy nie śpi i zrobi wszystko, by nikt nie dowiedział się o klątwie.
Myślę, że w przypadku trzeciej odsłony dużą część winy za niespełnienie oczekiwań ponosi scenariusz. Nie znam książkowego pierwowzoru, jednak jestem przekonana, że Sarę Fier można było znacznie bardziej wtłoczyć w ramy horroru ludowego. Liczyłam na wielowymiarową postać, która odrzucona przez społeczność za rzekome bycie czarownicą faktycznie tą czarownicą się stanie i przeklnie miasteczko. Finalnie okazuje się, że – oczywiście – za wszystkim musi stać mężczyzna. I to mężczyzna użalający się nad własnym losem, bo inni mają lepiej, więc zawrze pakt z szatanem i wreszcie im wszystkim pokaże. Oczywiście, większość widzów podejrzewała, że Sara wcale nie jest głównym antagonistą serii, jednak kiedy wszystko wychodzi na jaw, myślimy sobie „no tak” i wywracamy oczami.
Twórcy odrobili gatunkową lekcję, dzięki czemu dostajemy poprawny, acz mało emocjonujący hołd dla horroru folklorystycznego. Mamy więc krajobraz purytańskiego małego miasteczka w środku lasu, które składa się dosłownie z kilku domków i kościoła. Nikt nie wspomina o sąsiednich osadach czy nawet jakiejkolwiek wymianie towarów, więc musimy założyć, że Union – bo tak się nazywa miasteczko – jest odizolowane od reszty świata. Mieszkańcy wykazują wypaczone przekonania moralne, co idealne widać w trakcie polowania na czarownice. Mamy też przerażające zdarzenia, czyli jak w przypadku poprzednich filmów z tej serii bywa, pastor jako pierwsza ofiara klątwy postanawia w dość drastyczny sposób zabić kilku wiernych.
Finałowa część to nie tylko rok 1666, ale również powrót do roku 1994, gdzie w stylu charakterystycznym dla trzeciego sezonu Stranger Things odbędzie się starcie pomiędzy ocalałymi bohaterami a siłami zła, za którymi stoi nie kto inny jak… Cóż, można powiedzieć, że historia zatoczyła koło. A to chyba właśnie ten motyw udał się twórcom najlepiej. Mamy więc klątwę, spisek oraz tonę różnych elementów, które na przestrzeni trzech filmów łączą się ze sobą, budując całkowicie nową mitologię świata przedstawionego. Wszystko jest rozplanowane w najdrobniejszych szczegółach, dzięki czemu większość zawiłości i nieporozumień wynika raczej z niedociągnięć scenariusza aniżeli przeskoków pomiędzy liniami czasowymi. Tym, co zachwyca, jest powtórne wykorzystanie zarówno lokacji, jak i bohaterów w poszczególnych okresach prezentowanych w filmie. Większość osób, które poznaliśmy w dwóch poprzednich odsłonach, a które niestety zginęły, pojawia się ponownie w 1666 – pierwsze pokolenie miasteczka Shadyside nie różni się zbytnio od tego z 1994 roku.
Druga połowa filmu, gdy wracamy do roku 1994, to jazda bez trzymanki pełna zarówno „głupkowatych” scen, które wywołają uśmiech u widza, jak i niesamowitej energii, tak charakterystycznej dla pierwszej części. Widzimy, jak po upływie 300 lat główni bohaterowie radzą sobie z tzw. traumą pokoleniową, tragediami, które stale nawiedzają Shadyside, oraz niepochlebnym wizerunkiem jego mieszkańców, który w większości przypadków nijak ma się do rzeczywistości. Kiedy dowiadujemy się, kto jest tak naprawdę antagonistą, widzimy, że mieszkańcy wcale nie byli karani za to, jak potraktowali Sarę Fier. Tak naprawdę ich winą było tylko to, iż powodziło im się lepiej w życiu od głównego złola. Pod warstwą fabuły kryje się szczery komentarz na temat różnic klasowych, arbitralności majątkowej narzuconej z góry oraz młodzieńczego lęku przed dorastaniem. Niech was to jednak nie zwiedzie, bo trylogia Ulicy Strachu ma być przed wszystkim dobrą rozrywką, a nie pogłębioną analizą psychologiczno-społeczną.
Cała trylogia była bardzo odważnym pomysłem, który bez wątpienia się udał. Choć trzecia część odstaje od pozostałych, to wciąż solidna rozrywka. To przeskok od jednego horrorowego gatunku do drugiego, pokazujący niezaznajomionym widzom wszystko, co w nim najlepsze. To naprawdę dobrze spędzony czas przed ekranem komputera lub telewizora. I jestem ciekawa, czy faktycznie Netflix pokusi się o zrobienie sequela, skoro istnieje sporo materiału wyjściowego do wykorzystania. Na chwilę obecną mamy więc makabrę, sprytne zwroty akcji i bohaterów, którym szczerze się kibicuje, czyli wszystko, co fanowi horrorów potrzeba do szczęścia. Nie jest to nic nowatorskiego, ale na tyle solidnego, że twórcy z dumą mogą podpisać się pod tym dziełem obiema rękami, a nawet i nogami.