ULICA STRACHU – CZĘŚĆ 1: 1994. Szaleństwo z seryjnymi mordercami rodem z lat 90.
Autor R.L. Stine do tej pory kojarzył mi się mocno z serią Gęsia skórka, którą namiętnie oglądałam w telewizji za dzieciaka. Tym razem powieści amerykańskiego pisarza zdobyły zainteresowanie samego Netflixa, który w lipcu wypuści trzy części Ulicy Strachu. Po seansie pierwszej z nich jestem pozytywnie zaskoczona, szczególnie że brakowało mi dotąd postmodernistycznego podejścia do gatunku, jakim jest slasher. Widać, że twórcy dobrze odrobili lekcję, dzięki czemu dostajemy wciągającą opowieść, szalone lata 90. i klątwę miasteczka Shadyside, które produkuje większą liczbę seryjnych morderców, niż jest części Piątku, trzynastego.
Zanim zagłębię się w fabułę i moje przemyślenia odnośnie do nowej produkcji Netflixa, chciałabym podkreślić, że jest to horror młodzieżowy, który ma wiele dobrych i krwawych momentów gore. Nie uświadczycie tu nudnych jak flaki z olejem jump scare’ów, ale w zamian otrzymacie zabawę konwencją, schematami oraz tyle nawiązań do historii horroru, że sam mistrz Stephen King byłby dumny. Dlatego jeżeli oczekujecie krwawej jatki w stylu Halloween czy nowych produkcji, które epatują brutalnością, to produkt, który może nie przypaść wam do gustu. Bliżej mu bowiem do Krzyku Wesa Cravena czy serialu o tym samym tytule.
Fabuła skupia się na miasteczku Shadyside – musi ono non stop zmagać się ze zbrodniami, które są wręcz na porządku dziennym. Mieszkańcy są już przyzwyczajeni do tego, że co jakiś czas ktoś wpada w morderczy szał, przez co giną ludzie. Deena, która dopiero co rozstała się ze swoją dziewczyną Sam, nie wie jeszcze, że jej eks sprawi, iż zarówno ona, jak również grupa jej przyjaciół będą musieli zmierzyć się klątwą dręczącą miasteczko oraz grupą seryjnych zabójców, których nic nie jest w stanie powstrzymać.
Jak wspomniałam, całość to hołd złożony slasherom ery lat 90. Już sama scena otwarcia z Mayą Hawke w roli głównej to nawiązanie do klasycznej sceny z Krzyku, kiedy to niczego nieświadoma Drew Barrymore postanawia odebrać tajemniczy telefon, a resztę chyba wszyscy już znają. Ale produkcja hołduje także samym latom 90. Mamy więc głośną muzykę, Internet, z którym można było połączyć się przy pomocy modemu, oraz klasycznego walkmana. Szkoda tylko, że potencjał ten nie został wykorzystany do stworzenia czegoś świeżego, co nie byłoby tylko kopią bądź nawiązaniem do klasycznych już produkcji. Mimo to część pierwsza Ulicy Strachu wypada naprawdę dobrze i stanowi produkt, który wciąga, przez dwie godziny balansując pomiędzy klasycznym slasherem a komediowym horrorem.
Produkcja, mimo iż ogląda się ją fantastycznie, cierpi na klasyczną przypadłość tzw. pierwszych części. Mamy więc wprowadzenie do świata przedstawionego, historii klątwy, która od setek lat ciąży nad miastem, oraz bohaterów, którzy zgodnie z zasadami horroru nie zawsze będą mieli możliwość przeżycia do samego finału. Tym, co cieszy, jest pokazanie historii dwóch młodych lesbijek, które nie tylko decydują się na walkę o życie, ale także o uczucie, które na nowo odżywa na skutek wydarzeń pewnej feralnej nocy. Oczywiście, idąc tokiem rozumowania Domu w głębi lasu, mamy zestaw klasycznych postaci, gdzie Simon to typowy wioskowy głupek, Kate to piękna cheerleaderka, zaś Josh – młodszy brat głównej bohaterki Deeny – to typowy nerd, który o mordercach wie wszystko (klasyczne nawiązanie do Randy’ego z Krzyku). Oczywiście jeżeli ktoś obstawia, że jak to w horrorach bywa, czarni Amerykanie będą ginąć pierwsi, to mogą się srogo zawieść.
Film jakby od niechcenia stara się poruszać ważne tematy, jednak stanowią one tło dla kolejnej masakry w mieście Shadyside. Mamy więc pokazane szykanowanie głównej bohaterki z powodu jej orientacji. Do tego Deena sama zajmuje się domem, gdyż jej ojciec zmaga się z uzależnieniem od alkoholu. Z drugiej strony widzimy matkę Sam, która jest niezwykle konserwatywna i związek jej córki z inną kobietą jest dla niej czymś nie do pomyślenia. Produkcja pokazuje także zmagania Kate i Simona, którzy poprzez handel lekarstwami starają się poprawić sytuację rodziny. Jednak należy pamiętać, że film nie ma skupiać się na tychże problemach, ale dostarczyć widzowi rozrywki, dlatego też stanowią one wyłącznie tło dla kolejnych ucieczek przed mordercą z siekierą w dłoni.
Wszyscy horrorowi puryści mogą spokojnie odhaczać kolejne motywy znane z klasycznych dzieł. Rodzice, jak to w każdym horrorze, są nieobecni, policja jest totalnie niekompetentna, całe miasteczko zaś skazane jest na zagładę. Jak wspomniałam, na każdy kroku twórcy serwują nam sceny i elementy, które już gdzieś kiedyś widzieliśmy. Jednak mimo to całość ogląda się fantastycznie. Jak na adaptację horroru dla dzieci zaskakująco dużo tu przerażających i makabrycznych morderstw, które pokazują, jak dużo serca w produkcję włożyli twórcy. To prawdziwa jazda bez trzymanki, czego ostatnimi czasy mi brakowało. Obecnie twórcy skupiają się albo na przesadzonym gore, albo na nawiązaniach do folkloru, zupełnie zapominając, iż horror był przecież i dalej jest swego rodzaju zabawą.
Hardkorowi fani oryginalnych produkcji z lat 90. będą po części zawiedzeni. Mimo że większość tego, co widzimy na ekranie, była już pokazywana niejednokrotnie i w większości przypadków lepiej, to jednak seans tego filmu nie jest marnowaniem czasu. Pierwsza część to pełen miłości hołd dla konkretnej epoki, który nie próbuje być lepszy od dzieł, które naśladuje. A świetna, młoda, utalentowana obsada sprawiła, że już nie mogę doczekać się tego, co stanie się za tydzień. Jeśli kochacie slashery, jeżeli kochacie lata 90. bądź chcecie do nich wrócić, koniecznie sięgnijcie po Ulicę Strachu.