TOLKIEN. Nie jest fantastycznie
Biografia Tolkiena weszła do polskich kin poprzedzona informacją o tym, że nie spotkała się z aprobatą jego rodziny. Ten fakt niespecjalnie mnie zniechęcił – krewni pisarza wydali osąd przed obejrzeniem filmu, a krytyka dotyczyła wyłącznie tego, że nikt nie zapytał ich o zgodę na jego realizację. Poza tym rodzina Tolkiena znana jest z surowej oceny interpretatorów jego twórczości, np. syn twórcy, Christopher, nieprzychylnie wypowiadał się o Władcy Pierścieni Jacksona. Dlatego niezrażona kupiłam bilet do kina i już po seansie mogę z całym spokojem powiedzieć, że Tolkienowie nie mają powodu, by tak kategorycznie odcinać się od Tolkiena. Nikt nie bezcześci tutaj pamięci słynnego pisarza, fakty przedstawiane są rzetelnie i po bożemu, bez przekłamań i większych kontrowersji. Stacje publiczne mogą bez obaw puszczać ten film do obiadu. Jeżeli coś mogłoby tutaj obrazić rodzinę pisarza, to to, że o ich genialnym krewniaku kręci się tak miałkie, pozbawione polotu filmy.
Podobne wpisy
Trudno określić docelowego odbiorcę tego biopicu. Z jednej strony twórcy mniej i bardziej subtelnie puszczają oko do fanów Tolkiena – ścieżka dźwiękowa miejscami pobrzmiewa niezapomnianym soundtrackiem Howarda Shore’a, główny bohater przemierza przypominające Mordor okopy I wojny światowej z wiernym towarzyszem Samem u boku, a obrazy wojennego koszmaru przekształcają się w wyobraźni młodego pisarza w fantasmagoryczne bestie i sylwetki rycerzy. Z drugiej strony jednak – całość przypomina bryk, streszczenie z życiorysu, w którym próżno doszukiwać się nieznanych miłośnikom Tolkiena faktów czy też ciekawej refleksji nad nimi. Twórcy postawili sobie za cel opowiedzenie wszystkiego, co wydarzyło się w życiu autora przed osiągnięciem pisarskiej sławy. Przy tak bogatej biografii jak Tolkienowska musiało to dać karkołomny, powierzchowny efekt. Reżyser skacze po kolejnych wydarzeniach, nie pozwalając im wybrzmieć i nabrać wagi; przeskok goni przeskok. Film kończą przydługie napisy, streszczające dalsze losy pisarza. Przeczytamy w nich m. in. o takich nieznanych nikomu faktach, jak to, że Tolkien ma dziś status „jednego z najważniejszych pisarzy fantasy”. Nie, drodzy twórcy, nie „jednego z”, ale najważniejszego – wszyscy piszący w tym gatunku faktycznie tworzą przypisy i komentarze do jego twórczości.
Najgorsze, że w tym pośpiesznym odhaczaniu kolejnych faktów z życiorysu ginie sam bohater, grany dość mechanicznie przez Nicholasa Houlta (Mad Max, Faworyta). Umówmy się, poważni badacze to nie gwiazdy rocka i potrzeba pomysłu, by ich ciekawie „sprzedać”. Tacy wycofani, zamknięci, lśniący raczej wnętrzem niż zewnętrzem bohaterowie lepiej sprawdzają się w zbliżeniu niż w panoramie: tak, jak wartość introwertyka uwidacznia się w długiej, pogłębionej rozmowie, a nie na hucznej i głośnej imprezie. Być może należało się skupić na jednym konkretnym okresie czasowym lub wątku? Można było stworzyć opowieść o melancholii, którą Tolkien odziedziczył po naznaczonym nędzą i sieroctwem dzieciństwie oraz zniszczonej przez wojnę i śmierć przyjaciół młodości; a którą to melancholię pisarz usiłował uciszyć ucieczką w pracoholizm i tworzenie fantastycznych światów. Można było spojrzeć na życie Tolkiena przez pryzmat długoletniej przyjaźni z Lewisem, opowiedzieć o tym dialogu i wzajemnej inspiracji dwóch wybitnych umysłów – twórca Opowieści z Narnii nie pojawia się jednak na ekranie. Kolejnym wielkim nieobecnym w Tolkienie – pomimo ogólnej faktograficznej rzetelności – jest religia. Wiara stanowiła prawdziwy filar w życiu pisarza, podstawę jego twórczości i podporę w najtrudniejszych chwilach; ale w filmie duchowość unaocznia się jedynie za sprawą trzeciorzędnej osoby opiekującego się osieroconym Tolkienem księdza, stającego na drodze jego związkowi z Edith.
Duch i intelekt – to, co w twórcy Silmarillionu najciekawsze – są tutaj nieobecne. Niestety, Tolkien w Tolkienie to rzucany chaotycznie po różnych miejscach bezbarwny chłopak: jego tęgi intelekt każe się nam brać na wiarę, jego przemyślenia i życie wewnętrzne nie znajdują żadnego wyrazu. Główny bohater filmu zostaje zjedzony przez drugi plan, z czarującą Lily Collins na czele, która tworzy jedyną pełnokrwistą kreację jako ukochana Tolkiena, Edith. Wątek miłosny można od biedy nazwać głównym w tej historii, choć zostaje on rozwodniony i rozmyty przez niezdecydowanie twórców, jakby ustawicznie wahających się, czy jednak nie postawić akcentu na relacje ze szkolnymi przyjaciółmi. Przez to niezdecydowanie filmowy związek Tolkiena i Edith traci na mocy, ale i tak jest to najlepiej poprowadzony wątek produkcji – głównie dzięki wspomnianej Collins, a także samej historii tej miłości, naprawdę romantycznej. Świetny jest także Derek Jacobi w epizodycznej roli lekko ekscentrycznego profesora Wrighta, lingwisty i znawcy języków wymarłych. To on uczestniczy w jedynej scenie, która wywołała u mnie coś na kształt dreszczy – ujęciu rozentuzjazmowanych i świętujących studentów, którzy przed chwilą dowiedzieli się, że Anglia przyłączyła się do I wojny światowej.
Podobno reżyser filmu, Dome Karukoski, marzył o zrealizowaniu biografii Tolkiena, odkąd był dzieckiem. Niestety, po obejrzeniu biopicu jego autorstwa nie jestem w stanie powiedzieć, co tak zafascynowało go w postaci pisarza. Nie wiem, co twórcy chcieli mi o nim powiedzieć; nie wiem, jakim człowiekiem jest w ich oczach. Tolkien sprawdza się jako wizualizacja biograficznego wpisu z Wikipedii i przyczynek do głębszego zainteresowania się sylwetką twórcy Hobbita. Tego nie będę się czepiać – filmy „informacyjne” i popularyzatorskie też są potrzebne: nawet, jeśli nie są w stanie wzbudzić zachwytu.