THE BAD BATCH. Kanibalistyczny romans postapokaliptyczny
Ana Lily Amirpour zadebiutowała na dużym ekranie trzy lata temu, wyrzucając z siebie O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu – śliczny wizualnie czarno biały film, gdzie jednak przerost znakomitej formy rządził nad wybebeszoną treścią. Dobrze się to ogląda, zdecydowanie gorzej czuje. Nadal jednak film o irańskiej wampiro-hipsterce, która przemierza po nocach wyludnione uliczki przesiąkniętego przemocą miasta (czasami na deskorolce), był całkiem nieźle odrealnionym romansem w duchu Jarmuscha, który wniósł coś świeżego do kina wampirycznego.
W swoim drugim filmie Amirpour znowu pod względem pomysłu idzie mocno w postmodernistyczne gierki. Nie da się ukryć, że najbardziej chłonna na nowe doznania filmowe była w czasach, gdy Quentin Tarantino i Robert Rodriguez – skrajni kinofile, żujący celuloid podczas męczenia armii VHS-ów – z wykopem weszli na rynek filmowy. The Bad Batch to przede wszystkim wystylizowana gatunkowa mieszanka. Miejscem akcji są tereny poza Teksasem, które stanowią ziemię niczyją i – przed czym ostrzega pierwsza tabliczka, którą mija bohaterka – są dziczą, gdzie panuje prawo dżungli, respektowane przez zastępy kanibali zamieszkujących okoliczne zapadłe dziury. Świat jest tutaj mocno madmaxowy, a reżyserka z lubością bawi się w wizualne cytowania, doprawiając znajome krajobrazy popkulturową otoczką, taką jak lśniące w nocy neony i puszczane przez bohaterów hity lat przebytych – na czele z Karma Chameleon w czasie przygotowywania obiadu z ludzi. W takich okolicznościach zagubiona Arlen (Suki Waterhouse) spotyka kanibala (Jason Momoa), którego ludzie jakiś czas wcześniej skonsumowali jej nogę i rękę. Splot wydarzeń doprowadza do tego, że ta dwójka wyrusza na poszukiwania córki mężczyzny.
Podobne wpisy
Gra tu za to całkiem niezła muzyka, utrzymująca uwagę w poszarpanej narracji, a aktorzy najwidoczniej potraktowali eksperyment Amirpour w ramach relaksu, bo nie da się ukryć, że mają tutaj sporo zabawy. Jason Momoa zamienia się powoli w The Rocka i zalicza solidne role w kolejnych niezbyt udanych filmach – ma takie pokłady charyzmy, że nawet niezbyt interesującą postać wprawia w ruch; elektryzuje ekran samym przebywaniem na nim. Nieźle partneruje mu Waterhouse, która nawet po brutalnym okaleczeniu jest nie do zmordowania, a najwięcej radochy mają tutaj trudny do rozpoznania Jim Carrey, w nietypowej dla siebie roli, oraz Keanu Reeves, wpadający w fabularne tryby z kapelusza, grający z gracją drewnianej deski, ale dzięki temu podkreślający dziwność całego świata przedstawionego.
Niestety, reżyserka znowu nie potrafi nadążyć za intrygującym pomysłem wyjściowym, który na papierze wydaje się być samograjem – jeśli odpowiednio ułoży się nuty – a w tej wersji bardziej przypomina pracę zaliczeniową studentki z filmówki, która szybko chce pokazać, że bardzo kocha kino, jest autorką i robi wszystko „cool”. Niestety, w tym gatunkowym misz-maszu zupełnie gubi sens całego projektu, a widzowi po seansie zostaje w głowie tylko kilka ładnych kadrów. Ostatecznie to przedłużony festiwal straconych szans, naznaczony dosyć toksyczną miłością autorki do własnego stylu. Chociaż kilka razy potrafi oczarować.