Frankenstein (1931) & Narzeczona Frankensteina (1935)
Płonący młyn i wściekły tłum u jego drzwi; laboratorium pełne efektownie wyglądających maszyn z transformatorami Tesli i łożem pośrodku; garbaty pomagier i kultowy już okrzyk ekstazy „It’s alive!”. Te elementy wpisały się już na stałe w kulturę popularną jako nieodłączne części historii o Frankensteinie i jego stworzeniu, mimo że są w większości nieobecne w literackim pierwowzorze Mary Shelley. Niemniej jednak Frankenstein stał się prawdopodobnie najlepiej rozpoznawalnym horrorem ze słynnej „potwornej” serii Universalu i jednym z najbardziej kultowych w całej historii gatunku.
Produkcja Frankensteina była naturalną koleją rzeczy po ogromnym sukcesie wcześniejszego o zaledwie kilka miesięcy Draculi. Zasługa w tym przede wszystkim legendarnej już kreacji Beli Lugosiego, który początkowo miał także zagrać główną rolę w kolejnym horrorze wytwórni. Węgierski aktor nie potrafił jednak porozumieć się z producentami i reżyserem, przez co zrezygnował z roli (lub, jak twierdzą niektórzy, został zwolniony wraz z reżyserem, Robertem Floreyem). Dziś mówi się, że to jedna z najgorszych decyzji w jego karierze, gdyż Frankenstein okazał się jeszcze większym przebojem niż opowieść o słynnym wampirze. Na reżyserskim stołku pojawił się James Whale, a do zagrania roli potwora zaangażowano Borisa Karloffa, dla którego film stał się tym, czym Dracula dla Lugosiego — rolą życia. Należy jednak zaznaczyć, że kulturową nieśmiertelność Karloff zawdzięcza nie tylko swojemu aktorstwu, ale również Jackowi Pierce’owi i jego niezwykłej charakteryzacji. Obejmowała ona zarówno nakładany przez kilka godzin makijaż, jak i metalowe drągi w kostiumie, ograniczające ruchomość nóg w kolanach, oraz wysokie koturny, które nadały postaci charakterystyczny sposób poruszania się.
O fabule Frankensteina nie trzeba chyba wiele pisać. Prawie wszyscy znają historię o naukowcu ożywiającym zwłoki, które po ucieczce z laboratorium dopuszczają się mordu, tym samym skazując się na tragiczny los z rąk okolicznych mieszkańców. Centralnymi postaciami filmu są właśnie Henry Frankenstein i jego twór. Ten pierwszy jawi się jako człowiek na granicy szaleństwa, owładnięty pragnieniem, by przełamać granicę między życiem a śmiercią i samodzielnie stworzyć człowieka. Akt stwórczy jest tu szczególnie podkreślony, bo Henry, jak sam zresztą stwierdza, nie chce ożywić zmarłego, lecz powołać do życia nowe istnienie — stąd bierze się istotność potwora jako czegoś uformowanego przez samego Frankensteina z różnych ciał, a nie przywróconego do egzystencji konkretnego nieboszczyka. Młody naukowiec chce poczuć się jak Bóg-stwórca, jednakże nie jest gotów ponieść konsekwencji swojego czynu.
Monstrum nie ma zamiaru poddać się kontroli swojego „ojca”. Na własną rękę chce poznawać otaczający je świat i uczyć się go. Można zarzucać Whale’owi „ogłupienie” postaci potwora w porównaniu do książki, gdyż jego potwór zdaje się praktycznie pozbawionym inteligencji, porozumiewającym się wyłącznie za pomocą warknięć sztucznym tworem. To jednak pogłębia zasygnalizowany przez Mary Shelley problem, mianowicie kwestię, czy człowiek jest zły z natury. Reżyser jednoznacznie zgadza się z autorką pierwowzoru literackiego i pokazuje, że przemoc, której dopuszcza się potwór, wynika wyłącznie z jego strachu i braku przewodnika po świecie. Stworzenie jest jak małe dziecko, które potrzebuje życiowego doświadczenia i próbuje go nabywać (jak w scenie, w której wrzuca dziewczynkę do stawu, myśląc, że ta będzie unosić się na powierzchni jak wcześniej kwiat). Niestety jego spotkania z człowiekiem zawsze kończą się tragicznie.
W momencie swojej premiery Frankenstein wzbudzał niepokój nie tylko za pomocą samego monstrum, ale także wszechobecnego nastroju złamanego tabu, naruszonego decorum. Whale nie bał się pokazać nóg wisielca, sceny wykopywania trumny czy utopienia dziecka (choć ta ostatnia scena została z filmu wycięta; odnaleziono ją i przywrócono dopiero w latach 80.). Dzięki stosunkowo krótkiemu metrażowi dramaturgia filmu mogła zostać doprowadzona do perfekcji (jak na owe czasy). Reżyser początkowo zwleka zarówno z ujawnieniem planów Henry’ego, jak i pokazaniem potwora, a wraz z postępem fabuły i kolejnymi poczynaniami tego ostatniego napięcie zbytnio nie słabnie. Niemniej trzeba sobie jasno powiedzieć, że Frankenstein nieco się zestarzał, a sceny grozy dziś już za bardzo nie straszą. Z tego powodu wątek miłosny, choć konieczny dla fabuły i emocjonalnie odciążający dla widza z lat 30., wydaje się wyjątkowo mdły, na co niebagatelny wpływ ma zupełny brak chemii między zakochanymi bohaterami.
Filmowi Whale’a należą się także pochwały za inscenizacyjny kunszt. Podziw wzbudza zwłaszcza scenografia, inspirowana zarówno deformacjami rodem z niemieckiego ekspresjonizmu, jak i tradycją salonowych melodramatów. Kamera płynnie przemieszcza się między pomieszczeniami, nierzadko pokazując bohaterów w planie ogólnym, jak gdyby Whale, świadomy wizualnego dopieszczenia swojego filmu, chciał się nim pochwalić. Nienaturalne oświetlenie, pełne wyraźnych kontrastów między światłem i cieniem, zwłaszcza przy zbliżeniach twarzy Karloffa, także stało się znakiem rozpoznawczym Frankensteina. Jedyne, do czego można się przyczepić, to brak muzyki (poza czołówką i kilkoma ujęciami weselnych zabaw), która momentami wydaje się wręcz wskazana. Nie żeby filmowi potrzebne było granie na emocjach, ale w kilku wypadkach subtelne podkreślenie nastroju zadziałałoby zdecydowanie na plus.
Frankensteina nie ominęły także przygody z cenzurą. Poza wspomnianym wcześniej pozbyciem się sceny wrzucania dziewczynki do stawu cenzorzy wycięli też słowa Henry’ego, który tuż po stworzeniu potwora wykrzykiwał: „Teraz wiem, jak to jest być Bogiem!”. Ciekawostkę w tym temacie stanowi również pierwsza scena, a mówiąc precyzyjniej, poprzedzający czołówkę monolog Edwarda Van Sloana, aktora grającego doktora Waldmana, który ostrzega wrażliwszych widzów przed grozą, którą film może wzbudzać. Przestrogę tę doklejono w związku z kontrowersjami, jakie wśród grup religijnych wzbudzał temat „zabawy w Boga”. Warto wspomnieć, że wczesną wersję tej przemowy napisał sam John Huston, wówczas jeszcze niespecjalnie znany.