TERMINATOR ZERO. Roboty będą wśród nas, a potem zamiast nas [RECENZJA]
Uniwersum Terminatora się rozszerza. Pytanie tylko, czy jest w stanie jeszcze coś nowego do tej tematyki wnieść, prócz obracania tymi samymi motywami. Terminator Zero jest próbą animizacji historii, która ciągnie za sobą owe motywy, ale i próbuje rozliczyć w sposób o wiele głębszy filozoficznie i etycznie społeczeństwo światowe z jego postępu cywilizacyjnego. Przy okazji jednak serial, za który odpowiadał Mattson Tomlin, twórca całkiem niezłego Power, rękami Masashiego Kudō oraz amerykańskiej ekipy postawił sobie zadanie wręcz karkołomne i beznadziejne – opisania atomowej skazy na Japonii, którą przecież popełnili Amerykanie. Ten precedens jednak otworzył drzwi do realizacji przyszłych zamierzeń Skynetu, który zbliża się do nas wielkimi krokami. W tę emocjonującą i kolorową podróż z mrocznym finałem zapraszam na platformę Netflix, gdzie znajdziecie 8 odcinków Terminatora Zero.
Wracając do motywacji – refleksje nad stanem ludzkości snute w serialu są bardzo czytelnie podane. Nie będę ich tu więc ani przytaczał, ani tym bardziej analizował. Warto jednak zdać sobie sprawę, że próby analitycznego spojrzenia na technicyzację Japonii przez pryzmat wizji atomowej zagłady, która spoczywa na kraju Kwitnącej Wiśni jak cień Holokaustu na Izraelu, spełzły na niczym, a może dokładniej na oczywistościach, które są socjologicznie i politologicznie opatrzonymi już wnioskami w komercyjnej infosferze. Najbardziej interesujące jest jednak to, dlaczego tę próbę analizy podjęto. Czy aby nie dlatego, że jest w imperializmie USA kluczowe wydarzenie, które go stworzyło i ugruntowało, a jednocześnie jątrzy się śmierdzącą ropą z przez dziesiątki lat niezagojonego wrzodu? Zrzucenie bomby atomowej otworzyło drzwi dla kolejnych. To, że jeszcze nie spadają, jest zawieszeniem realizacji fatum, które paradoksalnie mogą odwiesić maszyny, wpatrując się w nasze czyny jak we wzorzec godny naśladowania, tyle że w większej i bardziej ostatecznej skali. Roboty są wśród nas i będą. Wciąż nie zdajemy sobie sprawy z tego, że pojęcia tożsamości, inteligencji, osobowości i moralności nie przynależą tylko do nas. Im szybciej odrzucimy ten staromodny przekaz zamierzchłej kultury, tym lepiej będziemy mogli przygotować się na DZIEŃ SĄDU. Ale będzie zdziwko, gdy zamiast aniołów i Jezusa przyjdą nas sądzić maszyny.
Tak więc uniwersum Terminatora się bardzo ciekawie rozszerzyło o nową formę estetycznej wypowiedzi, która o wiele lepiej radzi sobie z analitycznym dyskursem filozoficznym. W animacji po prostu dużo więcej przechodzi i uchodzi. Wyobraźcie sobie aktorskiego Terminatora T-800, który między zdzieraniem z punków bojówek a próbami zamrożenia T-1000 ciekłym azotem analizuje siebie jako narzędzie wojny stworzone przez szowinistyczną ludzkość. Twarz Schwarzeneggera pękłaby dosłownie od obciachu, a widzowie schowaliby się pod siedzenia bynajmniej nie z przerażenia wizją przyszłości homo sapiens. W Terminatorze Zero nareszcie znalazło się bezobciachowe miejsce i na takie właśnie analizy snute przez AI Kokoro, ukazanie bolesnej sytuacji domowej jej twórcy, uczuć osamotnionych dzieci, robotycznego kotka, który jest mądrzejszy, niż ktokolwiek może przypuszczać, podróży w czasie oraz Terminatora, który w ogóle nie jest podobny do Arnolda.
Czy to wada? Nie, bo gdyby Schwarzenegger użyczył swojego wizerunku tej produkcji, byłoby zbyt sztampowo, a tak stare motywy znane z filmów Jamesa Camerona przetworzone są w nowy sposób, żeby zainteresować pokolenie widzów, które zna co najwyżej Terminatora: Genisys. Można powiedzieć, że Cameron przeniósł się do Japonii i nareszcie zrealizował pierwszego Terminatora z zaspokajającym wszelkie jego potrzeby budżetem. Kolorami scen można się zachwycić, a rozłożoną na odcinki, dokładniej opowiedzianą historią poważnie zaniepokoić. Rok 1997, do którego przenosi się główna bohaterka serialu Eiko, pokazany jest dużo bardziej postępowo, jeśli chodzi o robotykę, 2022 zaś – gdy już z ludzkości niewiele pozostało – pachnie świeżym napalmem bynajmniej nie o poranku, lecz przez całą historyczną wieczność niedobitków ludzkości. Jest w tej wizji klasa i ponadczasowe piękno. Zręczne ręce artystów-rysowników potrafiły nawet z pól wypełnionych tysiącami szkieletów stworzyć obrazy, które natychmiast chciałoby się namalować lub przynajmniej odtworzyć w produkcji aktorskiej – w jakimś sensie je urzeczywistniając, chociaż są pozbawione jakiejkolwiek radości. Niestety, nie wiem, czy kiedykolwiek dożyję czasów, gdy muzyka w jakiejś produkcji zadomowi się w mojej głowie tak, jak chociażby ta z Final Fantasy Nobuo Uematsu, ale byłby tu już wtedy ideał, a tak ocena 8 nie będzie notą wystawioną na wyrost.
Po seansie wciąż dźwięczy w głowie pytanie, na które trudno znaleźć odpowiedź, chociaż w oczach maszyn mogłaby ona stanowić jedyną sensowną rację naszego istnienia. Czy jest coś prócz egoistycznego instynktu przetrwania, co pozwoliłoby dać nam szansę przeżycia? Biologiczna chęć życia niestety nie wystarczy, bo jest zbyt nierozumna.