TEQUILA SUNRISE. Zachód słońca, huśtawki i narkotyki
Istnieją w dziejach kina tak napisane historie, że przetrwają dziesiątki lat. Staną się kultowe i będą polecane z pokolenia na pokolenie. Może i zrobi się ich remaki, czasem nawet całkiem dobre, jednak nigdy nie osiągnie się tego poziomu doskonałości, co w pierwowzorach. W tym doskonałym tworzeniu filmowych opowieści miał udział Robert Towne, genialny scenarzysta, autor (i współautor) scenariuszy do legendarnych już dzisiaj tytułów (Chinatown, Dwóch Jake’ów, Mission: Impossible, Firma, Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp), a także, co się rzadko w jego karierze zdarzało, reżyser (i scenarzysta) Tequila Sunrise. Nie ma wielu takich filmowych pisarzy, którzy mieliby monopol na kultowe tytuły. Mało tego, historia przyjaźni Dale’a McKussica (Mel Gibson) i Nicholasa Frescii (Kurt Russell) nie jest żadnym szczytem intelektualizmu. Lepi z prostych elementów niepowtarzalny klimat, sprytnie miesza gatunki i tworzy bohaterów, którzy z łatwością stają się nam bliscy. A to w kinie prawdziwa sztuka – odnoszę wrażenie, że wymierająca, ale poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Pokazanie postaci tak, żebyśmy uznali je za tożsame z nami, a nie tylko marionetkowe, wymagało jednak rezygnacji z cech gatunkowych, których kino akcji zawsze miało w nadmiarze – maksymalna rozwałka, mnóstwo trupów, skrócenie dialogów na rzecz scen walki itp. W Tequila Sunrise postawiono za to na relacje uczuciowe i wieloaspektowo zaprezentowaną emocjonalną walkę o kobietę (Michelle Pfeiffer) dwóch zakochanych w niej przyjaciół stojących po przeciwnych stronach barykady – policjanta i byłego handlarza narkotyków. Przy czym postać kobieca wcale nie jest taka bezbronna, jak to się w większości sensacji zdarza.
Podobne wpisy
Zakrętów fabularnych wspartych dobrymi dialogami jest w filmie dość sporo. Zawsze będę też pamiętał wprowadzenie postaci Raúla Julii, którego prawdziwej tożsamości się nie domyśliłem. Pewnie, że byłem wtedy młody, nawet bardzo, jednak przypominając sobie ten film kilka dni temu, odniosłem wrażenie, że przez pierwszych kilka scen faktycznie nie można się domyślić, kim jest meksykański policjant. Całkiem słusznie więc nie mógł tego zrobić Nicholas Frescia. Nie można uzasadnić tym faktem jego typowej policyjnej głupoty, jakże często prezentowanej w filmach z gatunku akcji, nawet tych poważnych. Głupiego agenta DEA nie zabrakło jednak i w Tequila Sunrise. J.T. Walsh sprawdził się idealnie jako nadgorliwy, gamoniowaty i jednocześnie podły policyjny karierowicz. Skończył marnie, inaczej cała historia nie miałaby sensu. Musiał wydarzyć się happy end. W tak dobrze napisanych produkcjach jednak nie rażą szczęśliwe zakończenia, bowiem znajdują uzasadnienie w głęboko zarysowanych wizerunkach psychologicznych postaci.
W historiach pisanych przez Roberta Towne’a dało się zbalansować wartką akcję i ciekawą rozgrywkę obyczajową między bohaterami. W niej tkwi cała siła filmu, a nie w usilnych poszukiwaniach tajemniczego Carlosa i strzelaninach z nim związanych. Przyjaciele nie są oczywiści ani w stosunku do siebie, ani w stosunku do Jo Ann Vallenari. Na początku wydaje się, że zawężona do restauracji i nabrzeża akcja będzie zbyt ciasna, żeby kogokolwiek zainteresować. Sam kilka razy zastanawiałem się, czemu to miejsce (restauracja) pojawiło się tak nagle, bez uzasadnienia, które dopiero w drugiej połowie filmu zostaje widzowi wytłumaczone. Kobieta stanowi element spajający działania przyjaciół. Najciekawsze jest to, że ilekroć spróbujemy przewidzieć ich uczuciowe motywacje, pomylimy się. Raz jeden chce być z Jo Ann, raz drugi, by zaraz potem wykorzystać ją do swoich operacyjnych lub przestępczych celów, ale te z kolei nie okazują się znowu tak mordercze, podłe i pozbawione zasad. Jak więc się w tym wszystkim odnaleźć? Najlepiej tłumaczy to w swoim monologu Kurt Russell, kiedy już po wyjściu na jaw początkowego planu użycia Jo Ann przeciw Carlosowi przychodzi do restauracji ubrany na sportowo, co wcześniej mu się nie zdarzało, i otwiera się przed widzem, niemal spowiada przed kamerą. Posłuchajcie jego kwestii, gdyż opowiada ona wiele o wielowątkowej konstrukcji fabuły Tequila Sunrise. Drugą, a dla publiczności zapewne pierwszą i najbardziej charakterystyczną sceną w filmie jest ta z huśtawkami na tle zachodzącego słońca.
Z powodzeniem mogłaby być to rozmowa poróżnionych kochanków lub zakochanych w sobie ludzi. Dyskutują jednak dwaj przyjaciele, jednocześnie bliscy sobie i dalecy jak Ziemia i Pluton. Ich rozmowa traktuje o kobiecie, zobowiązaniach, przyjaźni i przyszłości. Nic nie jest ustalone ani oczywiste. Rozgrywane na tle zachodzącego słońca sylwetkowe ujęcia postaci Gibsona i Russella z zaciągającą po meksykańsku gitarą w tle potęgują enigmatyczny nastrój. Niby jest kiczowato i romantycznie, a jednak niepokojąco i bez nadziei na jednoznacznie szczęśliwe zakończenie. I taka scena w kinie akcji? Znakomicie dopełniła ona klimatu tej opowiedzianej prosto i z zaangażowaniem historii.
Ponadczasowy film to nie tylko taki, który dobrze się ogląda, ale i taki, którego dobrze się słucha. Aktorzy w Tequila Sunrise sporo mówią, a ich kwestie są konkretne, wręcz sentencjonalne, zagrane bez frazesów. Na równi ze strzelaninami prowadzą akcję do przodu, mimo braku wybuchów i ścielącego się gęsto trupa – to właśnie cechy dobrego scenariusza. W latach 80. dobrze wiedziano, jak podtrzymać napięcie w kinie akcji, nie stosując przemocy. W dzisiejszych czasach miano „film akcji” jest ryzykowne, jako że gatunek ewoluował w stronę eksploatacji. Film akcji to jednak nie kolejny rodzaj sensacyjnego slashera. Dowodem jest emocjonująca i pełna właśnie AKCJI relacja porucznika Frescii, świeżo upieczonego oficera policji, oraz zagubionego między synem, narkotykowym baronem i przyjacielem Dale’a McKussica. Tworzy ona historię na wpół obyczajową, na wpół kryminalną. Handel narkotykami i pogoń za tajemniczym Carlosem są tylko pretekstem do opowiedzenia historii o przyjaźni, zaufaniu i trudnych wyborach, gdy w tle pojawia się kobieta. Nic w sumie nowego, lecz klocki zostały tak połączone, że ich układ przez długie lata pamięta się jako wzorcowy.