SZUKAJĄC SPRAWIEDLIWOŚCI. Lekcje etyki Seagala, czyli wejść do baru i obić wszystkich
Steven Seagal. Pisaliśmy o nim wielokrotnie, ale nigdy nie wyczerpaliśmy tematu. Jak bowiem wyczerpać niewyczerpalne? Dość powiedzieć, że ta wielowarstwowa osobowość wypaliła swój ślad w popkulturze i młodzieńczych wspomnieniach wielu z nas. Jest już częścią naszego wspólnego krajobrazu wewnętrznego – jak Michael Jackson czy Pamela Anderson. I nic to, że jego kontrowersyjne nierzadko zachowanie czy fatalne od pewnego czasu filmy powinny go pogrzebać w powszechnej świadomości. Na to już za późno. Dziś zajmiemy się jednym z najmocniejszych filarów kariery Seagala, filmem nakręconym na wznoszącej fali popularności. Obrazem, który zawiera to, co najlepsze w kinie naszego bohatera. Mamy tu więc tradycyjne składowe, ale w opcji zagęszczonej i przygotowanej na wysoki połysk. Uderzeniowa dawka napięcia, mocnego klimatu, przemocy i energii. Istna pompa adrenaliny i testosteronu. Jeśli nigdy nie widziałeś żadnego filmu z Seagalem, obejrzyj ten. Jeśli ci się nie spodoba – cóż, próbuj szczęścia z Karate Kid.
Oto czwarty film z udziałem Seagala. Wcześniejsze spotkały się z entuzjazmem widzów i zarobiły solidne pieniądze. Seagal wypracował sobie mocną pozycję, tworząc dobrze rozpoznawalny szablon. Grał gliniarza, który działa praktycznie sam. Zawsze w słusznej sprawie. Zawsze gotów stanąć ponad prawem, jeśli zostanie zmuszony. Ów gliniarz to spec od aikido i bezlitosny mściciel. W Szukając sprawiedliwości aktor po raz kolejny umościł się wygodnie w opisanych wyżej ramach. Pozornie mogłoby to skutkować znudzeniem widza, gdyby nie fakt, że w przypadku Seagala powtarzalność póz, gestów, fryzur nie jest wadą; to rodzaj mantry działającej tonizująco na serca wielu kinomanów. A poza tym seans okazuje się nadspodziewanie udany. Orzeźwiający wręcz. Dwa razy bardziej intensywne rozwalanie baru niż w Nico – ponad prawem. Więcej przemocy niż w Wygrać ze śmiercią. Czy Szukając sprawiedliwości oferuje coś jeszcze?
Gino to glina z Brooklynu. Właśnie zastrzelono jego przyjaciela, także policjanta. Zabójcą jest Richie – dealer i ćpun, mający nadzieję na karierę w mafii. Zarówno Gino, jak i ofiara przyjaźnili się z nim w dzieciństwie. Nasz bohater zna okolicę i Richiego. Dostaje od przełożonego zielone światło, by działać po swojemu, i rusza wymierzyć sprawiedliwość. Problem w tym, że Richie, otoczony małą świtą pomagierów, to agresywny ćpun z mózgiem zamienionym w spieniony mus. Nie ma zamiaru się poddać ani uciekać z miasta. Woli strzelać do wszystkich naokoło i szprycować się do końca świata. Zapowiada niezapomnianą noc i ewidentnie jest gotów na wszystko. Poza Ginem ściga go także włoska mafia, która chce się pozbyć Richiego, bo ten robi jej złą opinię. Tej nocy Brooklyn nie będzie spał spokojnie.
Podobne wpisy
Z pewnością mamy tu do czynienia z produkcją, która nie udaje niczego, czym nie jest. Daje za to satysfakcję obcowania z pełnokrwistym akcyjniakiem. Ze znajomo wyglądających klocków udało się zbudować przekonującą i kipiącą od emocji całość. Spora w tym zasługa reżysera filmu, Johna Flynna. Twórca ten nie ma na koncie zbyt wielu spektakularnych sukcesów; to typ wyrobnika, który jednak potrafi niekiedy pokazać, na co go stać. Wcześniej zdarzyło mu się to przy kapitalnym Piorunie kulistym, sytuującym się gdzieś na styku kina psychologicznego i sensacyjnego. Okazało się wtedy, że prosta historia o niezaleczonych ranach i przemocy może zadziałać jak cierń wbity w świadomość widza. Tutaj Flynn także stara się trzymać prostej drogi. Stawia na napięcie i aktorstwo, nie na pirotechnikę. Trzyma swych bohaterów blisko ulicy i zwykłego życia, dzięki czemu nikt tu nie jawi się jak postać wyrwana z komiksu, a parogodzinny pościg, o którym właściwie opowiada ten film, nie zamienia się w kreskówkę o Kojocie i Strusiu Pędziwiatrze. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie przekonujący bohaterowie. Nie są to, wbrew pozorom, kukiełki biegające od jednej sceny strzelanej do drugiej. Psychologia postaci jest solidna. Rozumiemy ich motywacje i reakcje. Przyjrzyjcie się relacji Gina z ojcem Richiego. Gliniarz, który chce zabić swego dawnego przyjaciela, i ojciec tego drugiego, świadomy, co czeka jego syna. Ból, żal i masa sprzecznych emocji, a przy tym wszystkim obaj mężczyźni doskonale rozumieją swoje racje i zachowują wzajemny szacunek. Nie mamy tu może ciężaru rodem z Ingmara Bergmana, ale rzecz przekonuje i jest dobrze zagrana, przez co trudniej będzie komukolwiek oglądać ten film na raty czy jako tło do wysyłania sms-ów.
Dobrze wypadł także Brooklyn, będący niemalże pełnoprawnym bohaterem filmu. Oglądamy niepudrowane oblicze Nowego Jorku. Świat brutalny, brudny i pełen zagrożeń. Tutaj strzela się na ulicy, wyrzuca szczeniaka na jezdnię. Ekran wypełniają zarówno eleganckie typy z włoskiej mafii, jak i podwórkowe zbiry. Dookoła prostytutki i narkotyki. Flynn opisuje Brooklyn jako pewną sieć zależności, w ramach której nawet glina zobligowany jest do tego, by kontaktować się z mafią. Wszyscy się tu znają, a informacje rozchodzą szybko. Na tym tle – robiącym bardzo solidny miejski klimat – dostajemy „danie główne”, czyli pościgi, strzelaniny i walki wręcz. I tutaj także możemy mówić o pełnym sukcesie. Szukając sprawiedliwości wypełniają gwałtowne wybuchy przemocy i ostre zwarcia. Nie ma tu miejsca na wysługiwanie się komputerem ani na odrealniony balet w powietrzu jak w Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku. Pościgi samochodowe są proste, nieprzekombinowane i emocjonujące. Poza tym obraz Flynna stoi chrzęstem kości i brakiem poszanowania dla etosu rycerskiego. Z tego choćby powodu jako sceneria jednego ze starć posłuży sklep mięsny. Postaci biją czym się da i kiedy tylko się da. W ruch idą nóż, tasak, korkociąg czy kawałek kiełbasy. Wszyscy krwawią, a nikt nie jest nieśmiertelny czy odporny na ciosy. Brutalnym bójkom towarzyszą proste dialogi. Richie pyta dryblasa z ulicy, czy ten ma jaja. Ów twierdzi, że ma, więc Richie za parę dolarów napuszcza go na Gino. Wcześniej instruuje faceta, że chce widzieć glinę na haku. Ochotnik nie podoła i skończy jako naklejka na ścianę. Będzie sporo plucia zębami i przeklinania. Z drugiej strony Seagal włączy w to wszystko retorykę z zakresu etyki. Łamiąc jednemu ze zbirów rękę, zaproponuje: Nie bądź zły. Bądź dobry.
Proste to wszystko, prawda? Proste, ale jak podane! I zrobione bez mrugania okiem do widza, dzięki czemu rozwój wypadków śledzimy w napięciu. Jednym z powodów, dla których trudno oderwać wzrok od ekranu, jest tu William Forsythe. Zwalisty aktor wiele razy już pokazał, że świetnie czuje się w roli zbirów, ale ta kreacja jest jedną z jego najlepszych. Odtwórca roli Richiego nie tylko przekonuje, ale wręcz przeraża. Wykreował rolę prawdziwego psychopaty. Nie faceta, który ma iloraz inteligencji tak wysoki, że brakuje mu punktów na skali, a w wolnych chwilach słucha Mozarta i planuje wielki skok na cały świat. Richie to uliczna kanalia. Obwieś, za którego zbrodniami nie stoi żadna ideologia, lecz potrzeba narzucania innym swojej woli. Źle ubrany, wąsaty, blady i zdecydowanie nie cool. Wściekły jak kreskówkowy byk, któremu para idzie z nosa. Czysta agresja i destrukcja. Przećpany paranoik, który ma już tylko swoje prochy, gnata i paru facetów do pomocy. Richie reprezentuje zło przyziemne i kojarzy się z ludźmi, których czasami mijamy na ulicy i wolelibyśmy nie spotykać po raz drugi. Obraz kumpli Richiego także wypadł udanie – oto twarze jakby żywcem przeniesione z ciemnego zaułka, a nie castingów w L.A. Faceci, którzy wyglądają tak, jakby się urodzili w kominiarkach na twarzy albo parodniowym zarostem i oczkami cwaniaczków. Seagal zagrał całkiem dobrze, ale jego kreacja nie różni się znacząco od wcześniejszych. Na pewno na plus należy mu policzyć fakt, że walczy tu z prawdziwym zapałem, a w scenach dialogowych ( te są liczne i nie najgorzej napisane) radzi sobie nader przyzwoicie. Mam wrażenie, że rola Gino należy do jego najbardziej ekspresyjnych, energetycznych dokonań.
Tempo całości jest dobre – nie za szybkie i nie za wolne. Mocne sceny dostajemy w odpowiednich odstępach czasu i wynikają one logicznie z fabuły. Zresztą wszystko tutaj jest jakoś sensownie umocowane i daje satysfakcję z obcowania ze spójną całością. Parę słów o muzyce. Gdyby nie groźnie dudniąca elektronika Davida Michaela Franka, starcie dwóch dawnych przyjaciół nie miałoby takiej temperatury. Kompozytor stawia na chłodne i raczej oszczędne brzmienia, nadające szorstkiego klimatu ekranowej akcji. To już jego trzecia ilustracja Franka pod film z Seagalem. Poza jego kawałkami znajdziemy tu jeszcze piosenkę No Sleep Till Brooklyn Beastie Boys, która pasuje do całości nie gorzej niż wszystkie pozostałe elementy tego obrazu.
Oto najdojrzalsze, najostrzejsze i najpełniejsze wcielenie samotnego gliniarza, jakie dał światu Seagal. Mimo że już czwarte z kolei, dla mnie ma najwięcej mocy. Seagal był wtedy u szczytu – i to się czuje. Po Szukając sprawiedliwości wykonał drobny zwrot i zagrał kucharza-komandosa w naprawdę solidnym, ale nieco letnim Liberatorze, a potem działo się już różnie i coraz częściej niedobrze. Gdybyście chcieli go sobie przypomnieć z czasów, kiedy spoglądał na świat ze szczytu fali wznoszącej – przed wami klasycznie wykonany akcyjniak, który zapracował sobie na szacunek, jakim się cieszy.
korekta: Kornelia Farynowska