search
REKLAMA
Recenzje

SZUKAJĄC SPRAWIEDLIWOŚCI. Lekcje etyki Seagala, czyli wejść do baru i obić wszystkich

Tomasz Bot

12 października 2017

REKLAMA

Steven Seagal. Pisaliśmy o nim wielokrotnie, ale nigdy nie wyczerpaliśmy tematu. Jak bowiem wyczerpać niewyczerpalne? Dość powiedzieć, że ta wielowarstwowa osobowość wypaliła swój ślad w popkulturze i młodzieńczych wspomnieniach wielu z nas. Jest już częścią naszego wspólnego krajobrazu wewnętrznego – jak Michael Jackson czy Pamela Anderson. I nic to, że jego kontrowersyjne nierzadko zachowanie czy fatalne od pewnego czasu filmy powinny go pogrzebać w powszechnej świadomości. Na to już za późno. Dziś zajmiemy się jednym z najmocniejszych filarów kariery Seagala, filmem nakręconym na wznoszącej fali popularności. Obrazem, który zawiera to, co najlepsze w kinie naszego bohatera. Mamy tu więc tradycyjne składowe, ale w opcji zagęszczonej i przygotowanej na wysoki połysk. Uderzeniowa dawka napięcia, mocnego klimatu, przemocy i energii. Istna pompa adrenaliny i testosteronu. Jeśli nigdy nie widziałeś żadnego filmu z Seagalem, obejrzyj ten. Jeśli ci się nie spodoba – cóż, próbuj szczęścia z Karate Kid.

Oto czwarty film z udziałem Seagala. Wcześniejsze spotkały się z entuzjazmem widzów i zarobiły solidne pieniądze. Seagal wypracował sobie mocną pozycję, tworząc dobrze rozpoznawalny szablon. Grał gliniarza, który  działa praktycznie sam. Zawsze w słusznej sprawie. Zawsze gotów stanąć ponad prawem, jeśli zostanie zmuszony. Ów gliniarz to spec od aikido i bezlitosny mściciel. W Szukając sprawiedliwości aktor po raz kolejny umościł się wygodnie w opisanych wyżej ramach. Pozornie mogłoby to skutkować znudzeniem widza, gdyby nie fakt, że w przypadku Seagala powtarzalność póz, gestów, fryzur nie jest  wadą; to rodzaj mantry działającej tonizująco na serca wielu kinomanów. A poza tym seans okazuje się nadspodziewanie udany. Orzeźwiający wręcz. Dwa razy bardziej intensywne rozwalanie baru niż w Nico – ponad prawem. Więcej przemocy niż w Wygrać ze śmiercią. Czy Szukając sprawiedliwości oferuje coś jeszcze?

Gino to glina z Brooklynu. Właśnie zastrzelono jego przyjaciela, także policjanta. Zabójcą jest Richie – dealer i ćpun, mający nadzieję na karierę w mafii. Zarówno Gino, jak i ofiara przyjaźnili się z nim w dzieciństwie. Nasz bohater zna okolicę i Richiego. Dostaje od przełożonego zielone światło, by działać po swojemu, i rusza wymierzyć sprawiedliwość. Problem w tym, że Richie, otoczony małą świtą pomagierów, to agresywny ćpun z mózgiem zamienionym w spieniony mus. Nie ma zamiaru się poddać ani uciekać z miasta. Woli strzelać do wszystkich naokoło i szprycować się do końca świata. Zapowiada niezapomnianą noc i ewidentnie jest gotów na wszystko. Poza Ginem ściga go także włoska mafia, która chce się pozbyć Richiego, bo ten robi jej złą opinię. Tej nocy Brooklyn nie będzie spał spokojnie.

Z pewnością mamy tu do czynienia z produkcją, która nie udaje niczego, czym nie jest. Daje za to satysfakcję obcowania z pełnokrwistym akcyjniakiem. Ze znajomo wyglądających klocków udało się zbudować przekonującą i kipiącą od emocji całość. Spora w tym zasługa reżysera filmu, Johna Flynna. Twórca ten nie ma na koncie zbyt wielu spektakularnych sukcesów; to typ wyrobnika, który jednak potrafi niekiedy pokazać, na co go stać. Wcześniej zdarzyło mu się to przy kapitalnym Piorunie kulistym, sytuującym się gdzieś na styku kina psychologicznego i sensacyjnego. Okazało się wtedy, że prosta historia o niezaleczonych ranach i przemocy może zadziałać jak cierń wbity w świadomość widza. Tutaj Flynn także stara się trzymać prostej drogi. Stawia na napięcie i aktorstwo, nie na pirotechnikę. Trzyma swych bohaterów blisko ulicy i zwykłego życia, dzięki czemu nikt tu nie jawi się jak postać wyrwana z komiksu, a parogodzinny pościg, o którym właściwie opowiada ten film, nie zamienia się w kreskówkę o Kojocie i Strusiu Pędziwiatrze. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie przekonujący bohaterowie. Nie są to, wbrew pozorom, kukiełki biegające od jednej sceny strzelanej do drugiej. Psychologia postaci jest solidna. Rozumiemy ich motywacje i reakcje. Przyjrzyjcie się relacji Gina z ojcem Richiego. Gliniarz, który chce zabić swego dawnego przyjaciela, i ojciec tego drugiego, świadomy, co czeka jego syna. Ból, żal i masa sprzecznych emocji, a przy tym wszystkim obaj mężczyźni doskonale rozumieją swoje racje i zachowują wzajemny szacunek. Nie mamy tu może ciężaru rodem z Ingmara Bergmana, ale rzecz przekonuje i jest dobrze zagrana, przez co trudniej będzie komukolwiek oglądać ten film na raty czy jako tło do wysyłania sms-ów.

Dobrze wypadł także Brooklyn, będący niemalże pełnoprawnym bohaterem filmu. Oglądamy niepudrowane oblicze Nowego Jorku. Świat brutalny, brudny i pełen zagrożeń. Tutaj strzela się na ulicy, wyrzuca szczeniaka na jezdnię. Ekran wypełniają zarówno eleganckie typy z włoskiej mafii, jak i podwórkowe zbiry. Dookoła prostytutki i narkotyki. Flynn opisuje Brooklyn jako pewną sieć zależności, w ramach której nawet glina zobligowany jest do tego, by kontaktować się z mafią. Wszyscy się tu znają, a informacje rozchodzą szybko. Na tym tle – robiącym bardzo solidny miejski klimat – dostajemy “danie główne”, czyli pościgi, strzelaniny i walki wręcz. I tutaj także możemy mówić o pełnym sukcesie. Szukając sprawiedliwości wypełniają gwałtowne wybuchy przemocy i ostre zwarcia. Nie ma tu miejsca na wysługiwanie się komputerem ani na odrealniony balet w powietrzu jak w Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku. Pościgi samochodowe są proste, nieprzekombinowane i emocjonujące. Poza tym obraz Flynna stoi chrzęstem kości i brakiem poszanowania dla etosu rycerskiego. Z tego choćby powodu jako sceneria jednego ze starć posłuży sklep mięsny. Postaci biją czym się da i kiedy tylko się da. W ruch idą nóż, tasak, korkociąg czy kawałek kiełbasy. Wszyscy krwawią, a nikt nie jest nieśmiertelny czy odporny na ciosy. Brutalnym bójkom towarzyszą proste dialogi. Richie pyta dryblasa z ulicy, czy ten ma jaja. Ów twierdzi, że ma, więc Richie za parę dolarów napuszcza go na Gino. Wcześniej instruuje faceta, że chce widzieć glinę na haku. Ochotnik nie podoła i  skończy jako naklejka na ścianę. Będzie sporo plucia zębami i przeklinania. Z drugiej strony Seagal włączy w to wszystko retorykę z zakresu etyki. Łamiąc jednemu ze zbirów rękę, zaproponuje: Nie bądź zły. Bądź dobry. 

Proste to wszystko, prawda? Proste, ale jak podane! I zrobione bez mrugania okiem do widza, dzięki czemu rozwój wypadków śledzimy w napięciu. Jednym z powodów, dla których trudno oderwać wzrok od ekranu, jest tu William Forsythe. Zwalisty aktor wiele razy już pokazał, że świetnie czuje się w roli zbirów, ale ta kreacja jest jedną z jego najlepszych. Odtwórca roli Richiego nie tylko przekonuje, ale wręcz przeraża. Wykreował rolę prawdziwego psychopaty. Nie faceta, który ma iloraz inteligencji tak wysoki, że brakuje mu punktów na skali, a w wolnych chwilach słucha Mozarta i planuje wielki skok na cały świat. Richie to uliczna kanalia. Obwieś, za którego zbrodniami nie stoi żadna ideologia, lecz potrzeba narzucania innym swojej woli. Źle ubrany, wąsaty, blady i zdecydowanie nie cool. Wściekły jak kreskówkowy byk, któremu para idzie z nosa. Czysta agresja i destrukcja. Przećpany paranoik, który ma już tylko swoje prochy, gnata i paru facetów do pomocy. Richie reprezentuje zło przyziemne i kojarzy się z ludźmi, których czasami mijamy na ulicy i wolelibyśmy nie spotykać po raz drugi. Obraz kumpli Richiego także wypadł udanie – oto twarze jakby żywcem przeniesione z ciemnego zaułka, a nie castingów w L.A. Faceci, którzy wyglądają tak, jakby się urodzili w kominiarkach na twarzy albo parodniowym zarostem i oczkami cwaniaczków. Seagal zagrał całkiem dobrze, ale  jego kreacja nie różni się znacząco od wcześniejszych. Na pewno na plus należy mu policzyć fakt, że walczy tu z prawdziwym zapałem, a w scenach dialogowych ( te są liczne i nie najgorzej napisane) radzi sobie nader przyzwoicie. Mam wrażenie, że rola Gino należy do jego najbardziej ekspresyjnych, energetycznych dokonań.

Tempo całości jest dobre – nie za szybkie i nie za wolne. Mocne sceny dostajemy w odpowiednich odstępach czasu i wynikają one logicznie z fabuły. Zresztą wszystko tutaj jest jakoś sensownie umocowane i daje satysfakcję z obcowania ze spójną całością. Parę słów o muzyce. Gdyby nie groźnie dudniąca elektronika Davida Michaela Franka, starcie dwóch dawnych przyjaciół nie miałoby takiej temperatury. Kompozytor stawia na chłodne i raczej oszczędne brzmienia, nadające szorstkiego klimatu ekranowej akcji. To już jego trzecia ilustracja Franka pod film z Seagalem. Poza jego kawałkami znajdziemy tu jeszcze piosenkę No Sleep Till Brooklyn Beastie Boys, która pasuje do całości nie gorzej niż wszystkie pozostałe elementy tego obrazu.

Oto najdojrzalsze, najostrzejsze i najpełniejsze wcielenie samotnego gliniarza, jakie dał światu Seagal. Mimo że już czwarte z kolei, dla mnie ma najwięcej mocy. Seagal był wtedy u szczytu – i to się czuje. Po Szukając sprawiedliwości wykonał drobny zwrot i zagrał kucharza-komandosa w naprawdę solidnym, ale nieco letnim Liberatorze, a potem działo się już różnie i coraz częściej niedobrze. Gdybyście chcieli go sobie przypomnieć z czasów, kiedy spoglądał na świat ze szczytu fali wznoszącej – przed wami klasycznie wykonany akcyjniak, który zapracował sobie na szacunek, jakim się cieszy.

korekta: Kornelia Farynowska

Louis Jean Heydt i Martha Vickers w filmie "Wielki sen" (1946)

REKLAMA