SZTUKA SAMOOBRONY. Dojo kipiące testosteronem
Już otwierająca Sztukę samoobrony scena wiele mówi nam o głównym bohaterze – Caseyu Daviesie. Naszego protagonistę poznajemy jak gdyby przez przypadek. W niewielkiej, amerykańskiej kawiarni para Francuzów nabija się z siedzącego stolik obok mężczyzny. Niewybredne uwagi wymieniają między sobą w języku ojczystym, sądząc, że ofiara nie rozumie z ich rozmowy ani słowa. Po cięciu montażowym naszym oczom ukazuje się wnętrze samochodu, w którym znajduje się obgadywany mężczyzna, czyli właśnie portretowany przez Jessego Eisenberga Casey. Bohater przekręca kluczyki w stacyjce, a do naszych uszu dociera odgłos uruchomionego silnika oraz krótki komunikat z głośników – informacja o tym, że Casey jest w trakcie zaawansowanego kursu języka francuskiego.
Gdyby trzeba było wybrać jedno słowo, które miałoby określać Caseya z początku filmu, to najlepiej pasowałoby chyba „bierny”. Bohater jak ognia unika jakichkolwiek ostrzejszych sytuacji. Daje się obgadywać nieznajomym w kawiarni, pomimo tego, że rozumie każde słowo; nie reaguje, gdy pomiatają nim koledzy z biura, stłoczeni przy jednym, niedużym stoliku. Pierwszą ryzykowną decyzję bohater podejmuje ze względu na swojego ukochanego jamnika – późnym wieczorem udaje się na pieszą wyprawę po psią karmę do oddalonego o parę kilometrów supermarketu. Skutki są jednak tragiczne – Casey zostaje dotkliwie pobity przez nieznanych, zamaskowanych sprawców. Po tym traumatycznym wydarzeniu, zakończonym długim pobytem w szpitalu, mężczyzna postanawia odmienić swoje życie. Najpierw decyduje się zakupić poręczny pistolet, odwiedza w tym celu nawet sklep z bronią. Zmienia jednak zdanie po tym, jak zrządzenie losu kieruje go do salki, w której odbywa się lekcja karate. W niewielkim dojo Casey odnajduje swoje powołanie.
Pierwszą część filmu Riley Stearns, reżyser i scenarzysta, utrzymuje w tonie zdecydowanie komediowym. Obserwujemy, jak Casey powoli zaczyna odkrywać w sobie drugą tożsamość – z biernego fajtłapy przeistacza się w aroganckiego self-made mana. Ta stopniowa przemiana pozwala Jessemu Eisenbergowi zaprezentować na ekranie cały wachlarz aktorskich umiejętności. Początkowe fazy filmu przywodzą na myśl jego stonowane kreacje z Adventurelandu albo Śmietanki towarzyskiej. Ot, kolejne wcielenie nieśmiałego, pozbawionego charyzmy chłopaczka. Wraz z kolejnymi sekwencjami ostrych treningów Casey coraz bardziej upodabnia się do pewnych siebie Marka Zuckerberga z The Social Network i J. Daniela Atlasa z Iluzji. W ostatecznym rozrachunku kreacji Eisenberga w Sztuce samoobrony najbliżej jednak do tej z nieco zapomnianego, a naprawdę porządnego Sobowtóra, z ducha kafkowskiej ekranizacji prozy Dostojewskiego, na potrzeby której aktor wcielił się w rolę podwójną – wykreował zarówno zamkniętego w sobie, stłamszonego przez społeczeństwo urzędnika (skojarzenia z Józefem K. są jak najbardziej na miejscu), jak i jego brawurowego, bezczelnego sobowtóra.
Przemiana Caseya odbywa się pod czujnym okiem kipiącego testosteronem Senseia (w tej roli znakomity Alessandro Nivola). Tajemniczy, zawsze ubrany na czarno bohater postanawia przekształcić swojego nowego podopiecznego w „prawdziwego mężczyznę”, czyli takiego, który słucha metalu, uczy się języka niemieckiego (francuski w ogóle nie wchodzi w rachubę jako symbol porażki i poddaństwa), a jego ulubionym psem nie jest jamnik, lecz potężny owczarek (oczywiście niemiecki). To właśnie z postacią Senseia związana jest dość niespodziewana, a niezwykle satysfakcjonująca zmiana tonacji, której szczegółów nie zamierzam jednak zdradzać, aby nie zepsuć nikomu zabawy. Niech małą podpowiedzią będzie tylko to, że drugiej części Sztuki samoobrony zdecydowanie bliżej do Fight Clubu niż Karate Kida.
Riley Stearns nakręcił naprawdę znakomite kino – takie, które można odczytywać jako satyrę na toksyczną męskość, opowieść o poszukiwaniu autorytetu i próbach samorealizacji albo nawet feministyczny manifest (tutaj kłania się całkiem rozbudowany wątek jedynej kobiety w dojo, odstawionej przez Senseia gdzieś na boczny tor ze względu na płeć, która uniemożliwia jej stanie się „prawdziwym mężczyzną” i zdobycie czarnego pasa). Można też odrzucić wszelkie interpretacje i potraktować Sztukę samoobrony jako czystą rozrywkę, świetnie napisaną i zagraną czarną komedię. Tylko od was zależy, którą z potencjalnych ścieżek odbioru filmu Stearnsa wybierzecie (najlepiej jednak podążyć kilkoma jednocześnie) – w każdym wypadku powinniście się podczas seansu fantastycznie bawić.