Splat!FilmFest 4: WŁADCY CHAOSU
Na wstępie zaznaczę, że nie znam się na muzyce blackmetalowej. Nie słucham jej, nie lubię, nie potrafię docenić. To wyznanie laika powinno z miejsca skreślić mnie jako osobę właściwą do zrecenzowania filmu o słynnym norweskim zespole Mayhem, ale Władcy chaosu wcale o muzyce nie są. W przeciwieństwie do wciąż wyświetlanego w kinach Bohemian Rhapsody, gdzie śledzimy losy zespołu Queen od jednej piosenki do następnej, film Jonasa Åkerlunda koncentruje się na wizerunku scenicznym muzyków i tym, w jaki sposób wpłynął on na nich samych, prowadząc do tragicznych konsekwencji.
Przełom lat 80. i 90. zeszłego wieku. Główny bohater, Øystein Aarseth, znany lepiej jako Euronymous, jest, a przynajmniej chce być traktowany, jako wywrotowiec i buntownik, pomysłodawca prawdziwego norweskiego black metalu. Obserwujemy pierwsze sukcesy jego zespołu Mayhem, który zawdzięcza swą ponurą renomę za sprawą wcale nie lidera, lecz wokalistów, których Euronymous znalazł po drodze. Najpierw Dead – twarz anioła, głos demona. Tnie się na scenie, krwawiąc na pierwsze rzędy wniebowziętych fanów, lubi polować i zabijać koty, a sam ma głośne myśli samobójcze, które oczywiście w końcu poprowadzą do czynów. Po nim przychodzi Christian, a że imię niezbyt pasujące do klimatów kapeli, zmienia je na Varg. Ten także śpiewa niczym prastary diabeł, choć akurat w Mayhem przypada mu w udziale tylko gitara basowa. Początkowo osobnik kompletnie niepasujący do otoczenia – wystraszony, niepijący alkoholu, chcący zaimponować Euronymousowi jedynie swą muzyką. Wkrótce jednak to właśnie Varg zacznie palić norweskie kościoły i namawiać do coraz odważniejszych ataków.
Gdzie w tym wszystkim jest lider Mayhem? Według niego samego – wszędzie. Po samobójstwie Deada robi zdjęcia jego zwłokom, a z fragmentów czaszki tworzy wisiorki dla członków zespołu. To również on najgłośniej mówi o paleniu kościołów, satanizmie i antysystemowym buncie. Kiedy Varg pali pierwszą świątynię, Euronymous chełpi się tym, że stał się dla kolegi inspiracją. Ale zarówno dla reżysera, jak i odtwórcy głównej roli, Rory’ego Culkina, jest on niejako niewolnikiem wykreowanej przez siebie legendy, początkowo dbającym przede wszystkim o mroczny wizerunek siebie i swoich towarzyszy, ale szybko tracącym nad nim kontrolę. Konflikt między tym, w co publiczność (a nawet najbliżsi Euronymousa) ma wierzyć, między kreacją a prawdą, jest siłą napędową filmu Åkerlunda.
Dramat biograficzny przeradza się w horror, kiedy oglądamy palące się kościoły, śmierć (nie tylko samobójczą, ale i morderstwa), a przede wszystkim przemianę Varga, w którego wciela się Emory Cohen, z młodego, zahukanego chłopaka, najpierw jedynie fana zespołu, w okrutnego i pozbawionego jakichkolwiek zahamowań potwora. Ale Åkerlund dostrzega w tym obrazie również śmieszność, widzi tę samą próbę uczynienia z samego siebie kogoś efektowniejszego i wizerunkowo straszniejszego, jak w przypadku Euronymousa. Kiedy w jednej ze scen Varg zaprasza do siebie dziennikarza, aby pochwalić się swoimi atakami i ostrzec przed kolejnymi, ten niemal od razu demaskuje jego głupotę, ignorancję i pozerstwo. To wszystko jest oczywiście wynikiem „nauk” lidera Mayhem, ale podczas gdy ten niespecjalnie przywiązuje wagę do tego, co mówi, jego młodszy kolega każde słowo Euronymousa traktuje jak prawdę objawioną. Jak coś, co musi się spełnić. Tytuł nie kłamie, lecz chaos dotyczy nade wszystko myśli, przekonań i wiary w coś, co zostało wykreowane na potrzeby spektaklu i niepotrzebnie wyszło poza scenę.
Podobne wpisy
Choć film został oparty na autentycznych wydarzeniach – a przynajmniej częściowo, gdyż w napisach początkowych czytamy zarówno o prawdzie, jak i kłamstwach – nie zdradzę, jak kończy się historia Mayhem. Åkerlund, który również film napisał wraz z Dennisem Magnussonem na podstawie książki pod tym samym tytułem, jest bezlitosny dla swoich bohaterów, podobnie jak i oni byli bezlitośni, choć da się również wyczuć zaskakująco dwuznaczny stosunek reżysera do tych postaci. Z jednej strony podziw, z innej śmiech i ironię, z jeszcze innej faktyczne przerażenie. Czasem kumuluje się to wszystko w jednym momencie (zwłaszcza w scenach z Deadem, w poruszającej interpretacji Jacka Kilmera – trudno stwierdzić, czy sceniczna persona wokalisty była tylko chwytem reklamowym, czy wołaniem o pomoc), częściej przypomina jednak proces i, jak cały film, prowadzi od uwielbienia do potępienia. Finałowe sceny zaś ilustruje wcale nie muzyka Mayhem, ale Dead Can Dance, co może służyć za potwierdzenie, że choć black metal kojarzy się z mroczną stylistyką, agresją i śmiercią, nie sprawdza się jako muzyka ilustracyjna pod prawdziwy koniec czyjegoś życia. Nawet jeśli ta osoba uważała inaczej.
Powtórzę raz jeszcze – nie jestem fanem black metalu, zarówno muzyki, jak i oprawy. Być może dlatego sam film nie porwał mnie swą estetyką. Ale dzieło Åkerlunda skupia się właśnie na tym, co się dzieje, gdy ktoś przyjmuje z całym dobrodziejstwem inwentarza pewną kreację i podporządkowuje się jej. Gdy zawierza w coś, co jest tylko maską stworzoną na potrzeby publiki. Kino ku przestrodze.