NAJLEPSZE FILMY SCIENCE FICTION 2018. W kosmosie bez zmian
Bez zmian – znaczy bez rozrywającej głowę widza rewelacji. Gdyby sfilmowana rzeczywistość była nieco mniej realna, a Smarzowski osadził swój najnowszy film chociaż w niedalekiej przyszłości, uznałbym, że najlepszym dziełem z gatunku tzw. soft (social) science fiction ubiegłego roku jest właśnie Kler, a tak zostaje mi standardowa tematyka kosmiczno-fantastyczna. Niemniej wydaje mi się, że rok 2018 nie był całkowicie stracony dla tego rodzaju filmów. Na całe szczęście twórcy kilka razy zaproponowali publiczności coś więcej niż bitwy wielkich statków kosmicznych i ksenocyd obcych pod humanoidalnymi sztandarami. No cóż, żadna rewolucja nie nastąpiła, a Deadpool jednak nie zabił Hitlera, bo dzieci w filmach się nie krzywdzi. Na szczęście wpadki pokroju Bitwy o ziemię czy Żołnierzy kosmosu również nie było, ale do poziomu Blade runner 2049 nikt się nawet nie zbliżył.
1. Anihilacja, reż. Alex Garland
Niewątpliwie jest to najlepszy film science fiction, jaki kiedykolwiek zrobił Netflix. Gdyby platforma trzymała przynajmniej w połowie ten poziom, pewnie nigdy nie wykształciłby się frazeologizm – „film netfliksowy”. To, co jednak udało się Garlandowi, to zaprezentować nieco inny typ kina science fiction. Pisarz i reżyser w jednym po raz kolejny udowodnił, że kino fantastyczne może być równocześnie kinem mądrym, skłaniającym do przemyśleń i filozoficznych rozważań, a nie płytką rozrywką dla nastolatków marzących o kosmicznych wycieczkach. Anihilacja ma też jeszcze jedną, ważną funkcję – udowadnia, że nie trzeba obsadzać mężczyzn w głównych rolach, aby widzowie utożsamili się z głównymi bohaterami, którzy w zamyśle mają być silni, mądrzy, odporni na niekorzystne warunki, czasem podli i dwulicowi, co im wszyscy jakoś magicznie wybaczają. Mężczyźni zawłaszczyli sobie te cechy w kinie od dziesiątków lat. Dzisiaj są jak na siłę ogoleni barbarzyńcy, tylko za topory mają wpływy i pieniądze. A początek tej sytuacji miał miejsce jeszcze w starożytnym teatrze greckim. Teraz Alex Garland skutecznie kończy ze zmaskulinizowanym kinem science fiction. Cóż z tego, że rozwinięcie pomysłu i finalne sceny mnie nie powaliły intelektualnie, skoro po nocach śnił mi się potworny krzyk zmutowanego niedźwiedzia, który za wszelką cenę chciał mnie polizać za uchem swoim zgniłym jęzorem.
2. Player One, reż. Steven Spielberg
Mistrz reminiscencji w kinie, potrafiący tak skonstruować film, żeby w widzu wzbudzić emocje, nawet za cenę stworzenia mu oszukańczej wizji rzeczywistości – taki jest Spielberg. To zręczny reżyser i handlarz w jednym, który najpierw zmyślnie ocenia, co najlepiej się nadaje, by poruszyć widzem, a później zręcznie kupczy tym przez cały seans. Nieważne, czy przedstawia ważne fakty, czy wyssane z palca, opłacalne marketingowo wydarzenia. Player One taki właśnie jest – dwulicowo wykorzystuje nerdowską miłość do starych gier, popkulturowych symboli i kulturowych wzorców z lat 80., a sam w istocie rzeczy niewiele nowatorskiego daje gatunkowi. Eklektyzm i synergia w wydaniu spielbergowskim jednak zadziałały na mnie. Kiedy oglądałem film, poczułem się jak w niegdysiejszym domu. Czułem zapach plastikowej obudowy Amigi 1200. Słyszałem przewijanie kasety w magnetofonie od Commodore 64. Oglądałem kolorową wizualizację dziecięcych marzeń, która wyrwała się 8 bitowej grafice i nareszcie zaczęła żyć tak, jak kiedyś egzystowała w mojej głowie. Za to bezkrytycznie doceniam Player One.