RRR – blockbuster większy niż z Hollywood. Recenzja tollywoodzkiego hitu
To jeden z najpopularniejszych filmów tego roku gdyby zliczyć liczbę kupionych biletów – rozbił box office w Indiach, świetnie sprzedawał się w kinach wszędzie tam, gdzie go pokazywano, zatapiając gdzieniegdzie samego The Batman, i jednocześnie stał się wielkim przebojem Netflixa (choć żeby go obejrzeć, trzeba przełączyć N na wersję angielską – wówczas otwiera się potężna biblioteka hinduskich marzeń). To idealny reprezentant Tollywoodu, czyli tej części kinematografii indyjskiej, która jest robiona w języku telugu i jest mniej znana na świecie niż większy brat, Bollywood (robiony w języku hindi).
Gdybym powiedział, że to filmowy spektakl, to powiedziałbym za mało. Naszą wyobraźnię tworzą sentymenty, do których wciąż się odwołujemy, oraz tradycje kina zachodniego, które potrafi być szalenie efektowne, wzbudzać zachwyt, wie, jak dostarczać radość, szczególnie gdy mówi się o Spielbergu, Cameronie, Jacksonie, Bayu, całym MCU, DC i wielu innych dziełach kreujących obraz kina w jego najgłośniejszym, najpopularniejszym wydaniu. Ale moment, kiedy Hollywood mówi, że coś jest już grubą przesadą, że coś jest absurdem, że to bzdura, no bądźmy poważni, stójmy twardo na ziemi (nawet w konwencji fantasy/sf), traktujmy ludzi jak ludzi – to jest ten moment, kiedy twórcy RRR dopiero rozkręcają swoją kreatywność. Chcą więcej, lepiej, bardziej, inaczej. Nasza wyobraźnia może być na to niegotowa.
RRR – i być może całe Tollywood-Bollywood, kilka filmów widziałem, choć tylko klasycznych – jest zrodzony z przesady. Bo film powinien być większy niż życie; film powinien skutecznie tłumaczyć wszystkie emocje, przybliżać je każdemu bez względu na intelektualny bagaż. Więc jak ludzie kochają – to całym sercem, z całym bagażem rozczarowań i wzruszeń; jak walczą, to do upadłego, ale – tu cenna nauka dla ludu – wstają, walczą dalej, honor jest podstawą, na nim zasadza się ocena bohatera. Każde działanie nakręcają uczucia wyrażone w grymasach, uśmiechach, łzach – żebyśmy dobrze zrozumieli intencje. Tutaj nie ma miejsca na niuans, niedopowiedzenie; tutaj nie ma miejsca na tzw. prawdziwe życie z całym skrajnym spektrum doświadczeń. Film to bajka, więc dlaczego ma wykraczać poza tę bardzo ogólną konwencję? Dlaczego stępiać wrażliwość, skoro sztuka ma trafiać do każdego? Jest w tym rodzaj gry z oczekiwaniami widza – w przypadku RRR jest to zapewne widz lokalny, który mierzy się z sobie znaną estetyką; dla widza zachodniego z kolei jest to większe wyzwanie, nie tyle umysłowe, ile zmysłowe.
Podobne:
Na krawędzi fotela
Jak to działa? Od pierwszych scen film atakuje emocjonalnym rollercoasterem (porwanie, brutalna agresja brytyjskich ciemiężycieli), w spektakularny sposób przedstawia głównych bohaterów, których umiejętności są niemalże superbohaterskie (jeden oficer vs wielotysięczny tłum; jeden gość vs tygrys), a potem: miłość, braterstwo, zemsta, sprawiedliwość, kryzys, odkupienie. 3 godziny wypełnione akcją, fantasy, melodramatem, thrillerem, historią, polityką, musicalem (a jak!), wojną, survivalem. Jest tu wielkie widowisko jak z filmów Josepha L. Mankiewicza i Davida Leana; jest azjatyckie kung-fu; jest hinduskie peplum skąpane w jakiegoś typu mistycyzmie i mitologii; są pocztówkowe krajobrazy i kroczący w slow-mo bohaterowie, nie mówiąc już o bollywoodzkiej oczywistości: śpiewaniu i tańczeniu, w romantycznym uniesieniu i… w czasie tortur.
RRR to kilka filmów w jednym – nastrój zmienia się mniej więcej co 15 minut, dzieje się WSZYSTKO i to w KAŻDY możliwie efektowny sposób, jakby reżyser każdą scenę tuningował i pokazywał środkowy palec wszelkim niedowiarkom. Jak się wykoleja pociąg, to musi to być most, muszą to być cysterny z paliwem, musi wybuchać, musi małe dziecko wpaść do rzeki pod mostem – i trzeba je uratować, ale nie tak po prostu, tylko na koniu i na motorze, fantazyjnie zarzucając linę przez most, łapiąc dzieciaka tuż przed spadającą cysterną, z flagą Indii dosłownie ratującą życie. Jak strzelają z łuku, to z odpowiedniej pozycji, aby muskuł był widoczny, aby strzała leciała przez ogień i niszczyła wrogów konających w śmiertelnym tańcu. Jest zaskakująco brutalnie – tu krew się leje w każdym pojedynku, a jeden z kluczowych momentów przypomina wręcz sadyzm znany z Pasji Mela Gibsona. Wierzcie mi, słowa nie oddają tego, co wyprawia się na ekranie co kilka minut, jakie cuda się dzieją, jak gęsta jest struktura tego filmu, jak intensywnie prowadzona jest akcja, która sprowadza widza na krawędź fotela najprostszymi środkami.
Zresztą zobaczcie sam zwiastun, który znakomicie oddaje to, czym RRR jest:
RRR to prawdziwe zjawisko, które może być potraktowane jako parodia (bo też podobnych rozwiązań w śmiesznych filmach klasy Z było trochę), ale tak naprawdę jest zrobiony z olbrzymią miłością i do bohaterów, i do zaangażowanej fabuły (budząca się w Indiach niepodległość i krytyka kolonializmu), i do filmu jako takiego, ze wszystkimi jego gatunkowymi kliszami, do których odwołuje się w co drugiej scenie. Jest wybornie zrealizowany, wyśmienity muzycznie – widać i słychać, że to rasowy blockbuster, w którego włożono olbrzymie pieniądze (rekordowe 70 mln $) i jeszcze więcej nadziei. Trwa 3 godziny, a widziałem go już dwa razy plus kilkukrotnie wracałem do pojedynczych scen, które z jednej strony są niesamowite, a z drugiej zwyczajnie idiotyczne.
Przyznam, że początkowo cały RRR traktowałem jako jeden długi żart, bo bardzo trudno traktować tollywoodzkie spektakle z taką samą powagą jak te hollywoodzkie. Jednak ja lubię ten film w całej jego kiczowatości, w niedoskonałości, w niesamowitym przepychu i w orientalnym sznycie, którego jako widz nie doświadczam zbyt często – i to pewnie też powód większego pokochania RRR, niż mógłbym się spodziewać.