ROOSTER COGBURN. 45 lat od premiery sequela „Prawdziwego męstwa”
Sequele i powroty po latach to nie tylko zmora kina XXI wieku, bo taką praktykę stosuje się od dawna, nawet jeśli wcześniej z oczywistych względów nie były one obecne w aż takich ilościach jak teraz. Pochodzący z 1975 roku film Stuarta Millara, z dwoma legendami wielkiego ekranu, to idealny przykład takiej niepotrzebnej kontynuacji dawnego hitu, z bohaterami, którzy są już na to zdecydowanie za starzy. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do wielu innych tego typu produkcji, zwłaszcza współczesnych, ma to swój urok.
Tenże czar tkwi głównie w duecie głównych bohaterów – znanego nam już z Prawdziwego męstwa tytułowego szeryfa z przepaską na oku, którego brak przyniósł Johnowi Wayne’owi jedynego Oscara w karierze, oraz zadziornej panny Euli, czyli kolejnej ekranowej inkarnacji nieprzejednanego charakteru Katharine Hepburn. Te dwie podstarzałe legendy kina – w dodatku równolatkowie – pojawiły się tu po raz pierwszy i jedyny wspólnie na ekranie, co mogło w sumie stanowić małe święto dla miłośników X muzy, a na pewno było (i pozostaje) specyficznym pojedynkiem twardych i jakże odmiennych od siebie osobowości. Tło dla nich stanowi fabularna powtórka z Afrykańskiej królowej, w której Hepburn zagrała blisko ćwierć wieku wcześniej u boku Humphreya Bogarta (za co także przyznano mu Złotego Rycerza, co rodzi wątpliwości względem tego, czy panów faktycznie wyróżniono za role, czy też może za przetrwanie filmowej podróży z tą aktorką).
Choć napisany pod pseudonimem przez żonę producenta, Hala B. Wallisa, Marthę Hyer scenariusz oparty jest na książce Charlesa McColla Portisa, to założenia są podobne – nieprzejednany męski brutal o konkretnym, mało wymagającym podejściu do życia musi wspomóc nieprzystającą do świata przemocy damę po tym, jak prowadzona przez nią misja wśród tubylców zostaje zaatakowana, a jej bliscy zabici. Różnica polega na tym, że w tamtym filmie Katherine zabito męża, a ona sama musiała uciekać przed pokłosiem wojny, podczas gdy w Roosterze Cogburnie traci ojca w wyniku zwykłego pijackiego napadu. W obu jednak filmach zmusza ona niechętnego i leniwego, a przy tym mało sympatycznego typa do zemsty na oprawcach i wejścia na wojenną ścieżkę – tutaj dosłownie w towarzystwie Indian, którymi Rooster, jak na postać graną przez Wayne’a przystało, początkowo gardzi.
Dla niekwestionowanego króla westernu był to taki trochę casus Ucieczki z Los Angeles, czyli jednorazowy powrót po latach do ikonicznej (i także jednookiej), uwielbianej przez publikę roli. Co ciekawe, tak jak w przypadku Snake’a Plisskena, również i tu była w planach trzecia część przygód danego bohatera, swoiste domknięcie trylogii, roboczo nazwane Someday (w luźnym tłumaczeniu: pewnego dnia, kiedyś). Pomysł ten pogrzebały jednak kiepskie wyniki finansowe sequela (przy budżecie dziesięciu milionów dolarów zarobił on niespełna osiemnaście), jego marny odbiór (krytycy byli nieprzychylni, zabrakło też ważnych wyróżnień) oraz, przede wszystkim, słaba kondycja fizyczna Księcia.
Podobne wpisy
Wayne, który dopiero co ukończył zdjęcia do sensacyjnego Brannigana, co kosztowało go zapalenie płuc, był zwyczajnie za stary, żeby kontynuować ten jednooki show. W trakcie seansu widać to aż za dobrze, a widmo pogarszającego się zdrowia aktora jest ewidentne nie tylko w scenach akcji, w których gwiazdora i tak wydatnie wyręczali kaskaderzy. To zresztą bolączka niemal wszystkich jego filmów powstałych u kresu życia, czyli w latach 70. A tak się składa, że Rooster Cogburn był przedostatnim, jaki nakręcił, i 166 tytułem z kolei w bogatym dorobku, którego zwieńczeniem okazał się nakręcony w następnym roku gorzki Rewolwerowiec Dona Siegela. O wiele bardziej niezobowiązujący, wręcz radosny …Cogburn stanowi dla niego naturalną przeciwwagę, aczkolwiek i tutaj postać Wayne’a sprawia niekiedy wrażenie bolesnego rozrachunku z przeszłością. Na planie zresztą znowu poczuł się źle. Kilka lat później zmarł.
Jego ekranowa partnerka przeżyła go o dobre dwie dekady z hakiem, choć i dla niej był to jeden z ostatnich występów (z tych późniejszych warto tak naprawdę wyróżnić jeszcze tylko przepiękne Nad Złotym Stawem, w którym godnie rozliczała się z życiem u boku innego westernowego weterana, Henry’ego Fondy). I jej również trudno ukryć tu wiek – podobnie jak ekipie, stąd rzadko w scenach akcji stosowane są bliskie czy nawet średnie plany, na których dobrze widać byłoby twarze bohaterów. Jako stara panna z dobrego domu, bratająca się w imię Boga z „dzikusami”, Hepburn niejako powiela swój wizerunek ze wspomnianego fresku z Bogartem, a przy tym jest już zdecydowanie mniej wiarygodna – głównie przez nietrafiony wątek ojca. W tamtym filmie miała zresztą do dyspozycji wątek potencjalnego romansu z wiecznie nieogolonym kapitanem łajby rzecznej, co wymuszało dodatkowe napięcie. Tutaj zostają jej tylko niemające końca sprzeczki z naburmuszonym Wayne’em, o czysto komediowym, a niekiedy wręcz slapstickowym zacięciu. To jednak zaskakująco działa ze względu na status samych aktorów i ich wychodzącej poza ekran charyzmy.
Razem są jak dwa toczące ze sobą wieczną wojnę i wzajemnie napędzające się nią koguty, które najlepsze lata mają już dawno za sobą, ale mimo wydziobanych z ogonów piór bynajmniej nie tracą animuszu, nierzadko potrafiąc dopiec nie tylko konkurentowi, ale też młodszemu pokoleniu. Nie jest to przy tym wredny pojedynek, pełen nieczystych zagrań, bo choć Wayne i Hepburn stoją wyraźnie po przeciwnych stronach barykady i dość niechętnie jednoczą się w tej krucjacie, to w ich wzajemnych docinkach jest wiele miłości oraz obopólnego szacunku, jaki udziela się również widzowi. Nawet jeśli nie lubimy którejś ze stron, trudno nie docenić tej kolaboracji – być może całościowo mało oryginalnej, ale, jakby nie patrzeć, jedynej w swoim rodzaju.
Nic zatem dziwnego, że to właściwie cała siła nośna filmu Millara – drugiego i zarazem ostatniego, jaki nakręcił. Trudno wyrokować, co by się stało, gdyby za kamerą stanął finalnie, jak początkowo planowano, Richard Fleischer, czyli późniejszy twórca Czerwonej Sonji i reżyser Fantastycznej podróży, Tora! Tora! Tora! oraz powstałego w tym samym roku Mandingo. Faktem jednak, że sama historia jest dość licha i przewidywalna, więc poza uchwyconymi w obiektywie Harry’ego Stradlinga Juniora (Mały Wielki Człowiek), pięknymi krajobrazami stanu Oregon oraz użytej do ubarwienia całej przygody nitrogliceryny, jak i pojedynczymi ciętymi ripostami, niewiele elementów zwraca na siebie uwagę czy też zostaje w głowie na dłużej. Acz nie takie były chyba też ambicje finansującego projekt studia Universal. Miała to być prosta, niezobowiązująca i zabawna rozrywka z udziałem dwóch legend amerykańskiej kinematografii i tak też jest w istocie, przynajmniej fragmentarycznie.
Mimo wszystko zasłużyli sobie oni na lepszy, bardziej dopracowany film. Promowany jako Rooster Cogburn (…i Dama) nie bez kozery rozczarowywał w momencie premiery, rozwadniając i tak już dość luźny oryginał oraz jego nieprzejednanego kowboja, a także samoistnie będąc po prostu zbędnym, wtórnym i pozbawionym energii dziełkiem. Lecz czas był mu nader łaskawy i dziś łatwiej jest spojrzeć na Roostera Cogburna trochę przychylniejszym okiem – choćby nawet jednym. Wielkiego kina nie dostrzeżemy – za to takie o dużym wdzięku oraz z niezaprzeczalną klasą i owszem.