RONJA, CÓRKA ZBÓJNIKA. Dziecięcy manifest wolności [RECENZJA]
W powieściach Astrid Lindgren nawet jeśli świat był realny, to wydawał się magiczny, a proces jego poznawania to zawsze była wciągająca przygoda, o której z wiekiem niestety zapominamy, stając się dorosłymi. Przygoda wolna od uprzedzeń, pełna swobody, multikulturowa, nastawiona na poznawanie, a nie dominację i krytykę. Nie dziwię się więc, że nakręcono nową wersję, bo przemiany w społeczeństwie zachodnim temu sprzyjają, a kino dziecięce powinno czegoś dobrego uczyć, nie tylko bawić. Ronja, córka zbójnika ma szczęście do adaptacji. W 2014 zajęło się nią nawet Studio Ghibli, uznając, że pomysł Astrid Lindgren jest tak ponadkulturowy, że warto go zanimować w stylistyce mangi. Dzisiaj powrócił z nią Netflix i szwedzcy filmowcy już po raz drugi. Tym razem z o wiele bardziej estetycznie fantastyczną oprawą, która należała się powieści Lindgren, żeby zainteresować nią współczesne pokolenie dzieci, które już nie ma tak pełnego dzikości i wolności dzieciństwa, jak my mieliśmy, chociaż wydaje się, że dostaje od nas o wiele więcej RZECZY, WYGODY I POCZUCIA BEZPIECZEŃTWA.
Powieść zekranizowano niedługo po jej wydaniu, bo w 1984 roku. Rok później ukazało się polskie tłumaczenie, a za jakieś kolejne 4 lata mogłem tę książkę zdobyć w osiedlowej bibliotece i przeczytać. Była to fascynująca przygoda w twardej, zielonej i łatwo wycierającej się na kantach okładce, która dorównała nawet Łowcom wilków Jamesa Olivera Curwooda i Conanowi Roberta E. Howarda. Łyknąłem ją w kilka wieczorów, zupełnie nie zastanawiając się, że główną bohaterką jest dziewczyna, a wiadomo, jak w naszej kulturze są traktowane żeńskie postaci (nawet w książkach), które starają się być tak silne jak mężczyźni. Astrid Lindgren poprzez swoje teksty zręcznie uczyła młodych, że dobrze napisana postać nie ma płci – jest interesująca bezpłciowo i może być wzorcem zachowań obowiązujących dla wszystkich po równo, a nie dla jednej grupy, kultury, płci itp. z pominięciem innych.
Nie chcę być taka, jak wy – mówi Ronja. Ale musisz – odpowiada jej głos widziadła ojca. I na tym polega ów Lindgrenowski manifest dziecięcej wolności, który dorośli, w tym właśnie zbójnicki ojciec Mattis, próbowali zgnieść, projektując dla swoich dzieci taką samą przyszłość, jak ich życie i los. Żaden dorosły nie ma takiego prawa, mówiła zawsze Lindgren. A dzieci są tak samo wolne, jak dorośli. I ten przekaz również zawsze był obecny we wszystkich adaptacjach Ronji, więc ewentualny zarzut o lewackość serialu będzie zupełnie nietrafiony – tak tylko uprzedzam.
Najnowsza Ronja, córka zbójnika, to 6-odcinkowy miniserial osadzony w średniowiecznej scenerii z elementami fantasy. Są zbójnicy, sugestywne plenery, dobrze zaanimowane wietrzydła, przerażające szaruchy, skorumpowany szeryf i boleśnie zarysowane podziały społeczne i naprawdę dobry montaż, podkreślający suspens i radykalne osamotnienie dwójki dziecięcych głównych bohaterów. Widzowie mają poczuć tę irracjonalność zaufania autorytetom, nieważne, czy są dobre, czy złe. Mają uświadomić sobie, jakim wychowawczym bezsensem jest wpajanie dzieciom posłuchu dla wyroczni, bo jest wyrocznią. W perspektywie dorosłego życia tak się kreuje mentalność niewolniczą oraz blokuje wszelki rozwój osobowości. I ten duch Astrid Lindgren w najnowszym serialu o przygodach Ronji został utrzymany i mądrze rozłożony na wszystkie odcinki. Jest jeszcze coś, co mnie zupełnie zaskoczyło. Oglądałem serial tuż po kolejnym odcinku Szōguna, a zwykle nie używam klawisza „pomiń czołówkę”. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to pomysł graficzny idealnie oddający treść serialu. A na drugim miejscu oprawa muzyczna, taka, której oczekiwałem od Szōguna, a dostałem tylko zestaw dźwięków bez pomysłu. Zastanawiam się więc i dziwię, że w szwedzkiej Ronji się dało, a w epickiej adaptacji znanej w historii literatury powieści nie było to możliwe, chociaż co do formy estetycznej sporo do powiedzenia mieli twórcy Gry o tron.
To, co w Ronji warte uwagi, prócz wspomnianych suspensu, efektów specjalnych i gry aktorów, to psychologia relacji między rodzicami a dziećmi oraz same charaktery dziecięcych postaci. Astrid Lindgren miała talent w takim tworzeniu bohaterów dziecięcych, którzy przez swoją uniwersalność potrafili jednocześnie przemówić do dzieci, ale i do dorosłych. Podobnie tu w serialu wyreżyserowanym przez Lisę James Larsson – zarówno Ronja, jak i Birka wciągają młodszego widza w świat magii i swoich problemów oraz dorosłych w refleksję nad swoimi dziećmi, a przede wszystkim nad lękami przed ich wypuszczeniem w świat. O swoje dzieci boimy się tak bardzo, bo w pewnym sensie bojąc się o nie, boimy się o siebie. Tak działają bliskie związki genetyczne. Dzieci są naszymi częściami, których utrata oznacza pośredni koniec dla nas, koniec naszej historii, marzeń i nadziei, a końca boimy się najbardziej ze wszystkich wydarzeń w życiu, bo jest nieodwracalny. To oczywiste więc, że trudno nam zaakceptować te pierwsze kroki naszych pociech, które muszą wykonać bez nas. Dlatego tak trudno nam uświadomić sobie, że dzieci są wolne, bo cały czas chcemy, żeby wolne nie były. Tylko wtedy mamy pewność, że zadecydują dobrze, gdyż to my w rzeczywistości będziemy decydować, a wtedy odczujemy ulgę. Ale tak być nie może i doskonale o tym wiemy. Ten rozdźwięk między naszymi lękliwymi emocjami a racjonalną powinnością doprowadza nas do szału i złości, podobnie jak Mattisa, kiedy wypuszczał pierwszy raz do lasu Ronję. Przedstawienie tych naszych rodzicielskich strachów jest w najnowszej wersji adaptacji powieści Lindgren bardzo sugestywne, ale w dwóch poprzednich filmach również było obecne. Nie mam zamiaru narzekać na nie ani udowadniać, że najnowszy serial od Netflixa jest historycznie lepszy. Jest mądry, ładniejszy ze względu na postęp w CGI i będę go polecał, jak powieść, którą miałem przyjemność czytać, gdy świat był jeszcze dla mnie bardzo magiczny, za czym tęsknię do dzisiaj.