search
REKLAMA
Recenzje

REMO WILLIAMS. Głupawe dziecko wiadomej dekady

Jacek Lubiński

17 grudnia 2018

REKLAMA

Świat zna przeróżnych bohaterów i wielu, wielu, naprawdę wielu (tak wielu, że aż trudno zliczyć bez popadania w paranoję) agentów służb wszelakich (z reguły specjalnych). Lecz chyba żaden nie może równać się z Remo Williamsem – agentem doprawdy „specjalnym”. Amerykaninem – z USA – i weteranem wojny w Wietnamie. Człowiekiem, którego w 1985 roku nieistniejąca organizacja rządowa wraz z dziś już prawie nieistniejącą wytwórnią Orion postanowiła zwerbować z kart popularnej serii pulpowych powieści o kryptonimie: Niszczyciel. Tak narodził się jedyny w swoim rodzaju twór Remo Williams: The Adventure Begins – a po naszemu, i w pełnej krasie, Remo: Nieuzbrojony i niebezpieczny. I tak, ten tytuł nie owija w bawełnę.

To prawdziwy kij w mrowisko politycznej poprawności. Wyprany w prawicowym Perwolu jest tu azjatycki mentor Remo – niejaki mistrz niejakiej starożytnej sztuki walki Sinanju, Chiun. W tego niziutkiego, ale niezwykle sprawnego, wiekowego Koreańczyka (z tej lepszej Korei) wcielił się znany z Kabaretu Joel Grey, czyli, jakby nie patrzeć, Żyd. Dziś by to nie przeszło już na poziomie pomysłu, a i wtedy aktor miał poważne wątpliwości względem swojego angażu. Gdyby jednak nie sama informacja o tym fakcie, to naprawdę nie szło by go poznać. Raz, że skryty jest za mistrzowską charakteryzacją Carla Fullertona (zasłużona nominacja do Oscara), a dwa, że naprawdę wsiąkł w tę niełatwą rolę (równie zasłużona nominacja do Złotego Globu dla aktora drugoplanowego), napisaną zresztą specjalnie z myślą o nim. Łatwo daje więc popalić Remo, wynosząc zarazem cały ten projekt i jego absurdy o poziom wyżej. I przy okazji serwując widowni liczne, niekontrolowane salwy śmiechu.

W samego Remo – nowojorskiego gliniarza, który „ginie” na służbie tylko po to, aby wkrótce stanąć na innej, potajemnej straży demokracji i dobrego samopoczucia – wcielił się natomiast, wtedy jeszcze nieznany Bruce Willis… A nie, zaraz. Willis miał zagrać tę rolę, ale ostatecznie robotę za niego odwalił – na swój sposób brawurowo – będący świeżo po sukcesach Pierwszego kroku w kosmos i Niespotykanego męstwa Fred Ward (żeby rasowo było jeszcze śmieszniej, potomek Czirokezów). Jego charakterystyczna, kanciasta, poczciwa twarz jankeskiego wygi – dobrze zresztą znana wielbicielom VHS-ów z takich hitów jak Wstrząsy czy Śmiertelne manewry – to czyste złoto. Jedno spojrzenie na tego kolesia i już wiemy, że nie ma z nim żartów. Bo żarty są z niego. I z tego, jak nieudolnie wypada początkowo w porównaniu z potrafiącym kłaniać się kulom Chiunem, którego wiek liczy się chyba tak samo jak drzew – w słojach na wiekowych kościach.

„Pory roku są od ciebie szybsze.”

Stwierdza bezceremonialnie w jednej ze scen morderczego treningu Chiun, próbując zmotywować jakoś swojego krnąbrnego ucznia. Ten cytat ustawia całą relację między wybuchowym duetem i nie daje żadnych wątpliwości względem natury samego mistrza oraz tego dwugodzinnego filmu – tak poważnie niepoważnego i tak drastycznie lekkiego w swej niemającej dla widza litości, quasi-pastiszowej naturze (dalekiej jednakże od parodystycznego kalibru Nagiej broni, w której trzeciej odsłonie Ward też zagrał). Dialogi i tak zwane one-linery są przy tym jedną z najmocniejszych stron tego dość nierównego w ogólnym rozrachunku projektu, który wyszedł spod ręki twórców kinowego uniwersum 007 – reżysera Guya Hamiltona (Goldfinger i trzy inne części) i scenarzysty Christophera Wooda (Szpieg, który mnie kochał, Moonraker).

I nie ma w tych angażach przypadku, ponieważ dzieło oparte na liczącym sobie dziś już ponad 150 tomów (!) książkowym cyklu Richarda Sapira i Warrena Murphy’ego miało w zamierzeniach wytwórni stać się nowym, równym Jamesowi Bondowi cyklem, który w podobnym stylu zmieni oblicze X muzy. Stąd też fabuła – sama w sobie właściwie pretekstowa – tak bardzo przypomina przygody brytyjskiego agenta MI-6 i jego licznych klonów, czyli osadza się na misji, w której finalnie trzeba pokonać złego bossa. Stąd również między innymi zimnowojenna polityka w tle i godny Zabójczego widoku widowiskowy pojedynek na wysokim symbolu miejskim – tym razem na będącej pod konserwacją Statui Wolności, na replikę której nie szczędzono wydatków.

Zważywszy na obecny, wyraźnie drugorzędny status filmu, miał on wszak naprawdę zawrotny budżet, którego w tamtych czasach nie powstydziliby się Sylvester Stallone i Arnold Schwarzenegger razem wzięci. Czterdzieści zielonych milionów dolarów zagwarantowało obecność w ekipie takich znakomitości, jak operator Andrew Laszlo (który stał też za kamerą pierwszego Rambo i wspomnianych …manewrów). Z drugiej strony złożona głównie z weteranów drugiego planu obsada (Wilford Brimley, J.A. Preston, Jon Polito, Kate Mulgrew i Patrick Kilpatrick – każdą z tych osób widzieliście z pewnością przynajmniej w pięciu innych filmach) i chociażby zwerbowany do projektu kompozytor Craig Safan (Ostatni gwiezdny wojownik) mają w sobie posmak kina o mniejszym priorytecie.

I faktycznie. Oglądając Remo Williamsa, trudno oprzeć się wrażeniu wielkobudżetowej realizacji o B-klasowym sznycie. Atmosfera wyraźnie miota się pomiędzy typowo gwiazdorskim blockbusterem na niebotyczną skalę a, mimo wszystko, skromniejszą zabawą formą opowieści o wytrenowanych nadludziach, którzy ratują dobre imię Ameryki i, niejako przy okazji, cały świat. Groteska miesza się z kiczem, akcja rodem z kaset wideo ma w sobie pierwszoligowe zacięcie, a suche żarty serwowane są z czysto realizacyjną perfekcją. Efektem tego jest seans, który już po pierwszych minutach projekcji można kupić z całym dobrodziejstwem inwentarza (a ten zawiera nie tylko najwyższą formę publicznej usługi, jaką jest profesjonalny killing, także bez zlecenia, ale też bieganie po wodzie á la Jezus) albo starać się zanegować na widok kolejnych rewelacji i mniej lub bardziej udanych gagów.

Swego czasu publika oraz krytycy wybrali tę drugą opcję, więc zamiast stać się początkiem nowej serii i kolejną maszynką do zarabiania pieniędzy, Remo Williams okazał się olbrzymią wtopą i bolesnym kopem w jaja Warda, którego potencjalnie wielka kariera z miejsca poszła się kochać, skazując go na wieczny byt aktora uzupełniającego plan główny i większe od swojego nazwiska. Przyszłej franczyzy nie uratowała też próba sprzedania widowni telewizyjnej tego samego produktu w formie odcinków. Remo Williams: The Prophecy z 1988 r., z Roddym McDowallem jako Chiunem i Jeffreyem Meekiem w roli tytułowej, skończyła swój żywot na pilocie – w porównaniu z filmem naprawdę kiepskim.

Sam zaś pełnometrażowy ruchomy obraz niezwykle trudno jest obiektywnie ocenić. Bez dwóch zdań Remo… to kiczowato prosta, ale też i niebiorąca jeńców rozrywka na całego. Jego plusy nie przesłaniają ewidentnych minusów i okazjonalnych niedoróbek, choć te ostatnie nie biją po oczach tak mocno jak wynajęte karki lub policja konna. Można go kochać, można nienawidzić, można również mieć brzydko wyjebane po całości, wybierając zamiast tego Klan lub inną telenowelę. Ale nie da się zaprzeczyć, że drugiego takiego kowboja i filmu z nim w roli głównej po prostu nie ma. I nie będzie…

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA