POWRÓT ŻYWYCH TRUPÓW. Zombie lubią mózgi, ludzie niekoniecznie
W najlepszych filmach o zombie znaczą one coś więcej niż wyłącznie ożywione zwłoki i zagrożenie dla żyjących bohaterów. Za ich obecnością kryje się często obawa twórców o współczesny świat i ludzką kondycję, metaforycznie wyrażona za pomocą horroru niezwykle graficznego, niepozostawiającego dużo miejsca dla wyobraźni widza. Ta dosadność ma szokować, ale i zmusić do myślenia, czego najlepszym przykładem była rozpoczęta w 1968 roku Nocą żywych trupów cała seria filmów w reżyserii George’a A. Romero, twórcy, który równie często sięgał po społeczne tematy w swych horrorach, co po wiadro ze sztuczną krwią. Jak na ironię właśnie to arcydzieło gatunku stało się mimochodem podstawą jednej z najbardziej kultowych komedii o zombie (oczywiście odpowiednio makabrycznej, ale jednak komedii). Współscenarzysta Nocy, John A. Russo, już w 1972 roku napisał książkową kontynuację pt. Powrót żywych trupów, którą przez lata próbował przenieść na ekran, a kiedy w końcu się to udało, film kompletnie zignorował fabułę powieści. Ostał się tylko tytuł.
Czy w Powrocie żywych trupów w reżyserii i według scenariusza Dana O’Bannona zombie wyrażają coś swym istnieniem? Czy cokolwiek mówią o minionej rzeczywistości? Zważywszy że te truposzczaki wołają wyłącznie o mózgi, być może właśnie tego było najbardziej potrzeba w 1985 roku, w samym środku Reaganowskiej prezydentury (dzisiaj chętniej patrzymy na amerykańskie kino rozrywkowe tamtej dekady przez pryzmat ówczesnej polityki, choć nie wiem, czy w tym przypadku jest to w ogóle możliwe)? A może nie ma co szukać znaczenia, gdy mowa o punkowym horrorze komediowym, który już na początku raczy nas napisami rodem z komedii tercetu ZAZ.
Zdarzenia przedstawione w filmie wydarzyły się naprawdę. Wszystkie nazwy i nazwiska są prawdziwe i należą do prawdziwych ludzi i organizacji.
Proszę sobie wyobrazić, że ktoś zdradza nam, jakoby Noc żywych trupów była filmem na podstawie autentycznej historii. Taką rewelacją dzieli się magazynier Frank (cudownie histeryczny James Karen) rozpoczynającemu pracę w hurtowni z zaopatrzeniem medycznym, młodocianemu Freddy’emu (znany z najlepszej kontynuacji Piątku trzynastego, czyli Jason żyje, Thom Mathews). Może twórcy słynnego horroru coś tam pozmieniali, aby nie mieć prawnych kłopotów, ale w gruncie rzeczy film mówił prawdę – ludzie faktycznie wstali z grobów. Winny temu był stworzony przez amerykańską armię gaz, którego jeden kanister trafił przez pomyłkę do magazynu. Nim na ekranie pojawi się tytuł, Frank pokaże Freddy’emu rzeczony pojemnik, uderzy w niego, zachwalając wojskową robotę, i tym samym rozpyli gaz w całym budynku. Wkrótce wszystkie obiekty się w nim znajdujące (na czele z ludzkimi zwłokami) ożywają. Równocześnie znajomi Freddy’ego, przeróżna zbieranina punków i nie tylko, postanawiają poczekać na swojego kolegę na pobliskim cmentarzu.
Podobne wpisy
Wielkość filmu O’Bannona polega na dezynwolturze, z jaką debiutujący reżyser podchodzi do tematu zombie, naówczas nobilitowanych po dwóch kamieniach milowych gatunku, jakimi były Noc żywych trupów i późniejszy o całą dekadę Świt żywych trupów, dopatrujące się prawdziwej grozy oraz niebezpieczeństwa w społecznych nierównościach i aberracjach. W międzyczasie mieliśmy również wysyp włoskich produkcji, na czele z filmami Lucia Fulciego (Zombie: pożeracze mięsa, Miasto żywych trupów, Hotel siedmiu bram), które jednak wpisywały się w całkiem inny horrorowy krajobraz, idąc w stronę surrealnej makabry. Tymczasem O’Bannon – znany przede wszystkim jako scenarzysta Obcego: ósmego pasażera Nostromo, ale również pierwszego filmu Johna Carpentera, Ciemnej gwiazdy – wybiera ton niemal parodystyczny, wyolbrzymiając sytuację wyjściową i przerysowując bohaterów, a każdą ich potencjalnie przemyślaną decyzję obarczając koszmarnymi następstwami.
Szef Franka i Freddy’ego, Bert (prowadzący film pewną ręką Clu Gulager), ma głowę na karku i nerwy ze stali, choć jego zapobiegliwość jakimś dziwnym trafem zawsze obraca się przeciwko niemu. Właściciel domu pogrzebowego Ernie Kaltenbrunner (demonicznie wyglądający Don Calfa) to profesjonalista w każdym calu, człek, któremu można zaufać, kiedy ma się do spalenia poćwiartowane ciało, ale jest coś podejrzanego w tym, że lubi słuchać niemieckich pieśni, przy pasie nosi nabitego lugera i nazywa się jak jeden z czołowych nazistów. Punki są nimi chyba tylko z nazwy – bardziej przypominają typową młodzież z kina lat osiemdziesiątych, może z wyjątkiem Trash (czerwonowłosa Linnea Quigley), która podniecona cmentarną atmosferą, robi striptiz bez żadnych oporów. Nie pierwszy raz, jak można wywnioskować z komentarza jej kolegi – Dajcie tu jakieś światło! Trash znowu się rozbiera!