ROCKY BALBOA. It ain’t over ’til it’s over!
Tekst z archiwum KMF (marzec 2007)
It ain’t over ’til it’s over!
Rocky Balboa – bokser pochodzenia włoskiego, który zdobył sławę i uznanie dzięki ogromnej chęci walki i niezłomnej sile woli. Rocky Balboa – postać filmowa, która wyszła poza ekrany kin i telewizorów, postać, która przez lata inspirowała, motywowała i utwierdzała w przekonaniu, że wszystko jest możliwe. Rocky Balboa – ikona popkultury, która na zawsze zapisała się w annałach kina oraz stała się częścią światowej kultury. O Rockym można pisać wiele, a i tak nie odda to fenomenu jakim się stał od 1976 roku, kiedy Sylvester Stallone wraz z Johnem Avildsenem powołali go do życia. Po 30 latach od premiery i 16 latach od ostatniej odsłony, aktor postanowił wrócić po raz ostatni do postaci, która uczyniła go sławnym, wrócić w jednym tylko celu – aby pożegnać się z Rockym; oddać mu cześć i pozwolić odejść we wspaniałym stylu na zasłużoną emeryturę.
Bałem się tego filmu od momentu, kiedy usłyszałem o zamiarach jego nakręcenia. Bałem się, że będzie to kompromitacja, że wyciąganie bohatera minionych dekad i wciąganie go w XXI wiek okaże się sztuczne i niestrawne, że Stallone już się nie nadaje do tej roli. Rocky to jedna z filmowych ikon mojego – jak i (przypuszczam) wielu widzów – dzieciństwa. A zresztą – dzieciństwa, młodości, dorosłości – czy to ważne?
Wiadomo o co chodzi. Przez większość mojej filmowej edukacji Rocky był przy mnie, krążył gdzieś w świadomości, stał się pewnym symbolem, który na zawsze ze mną pozostanie. Ale spartaczenie ostatniego filmu może przecież naruszyć nawet najtrwalszy wizerunek. Tak jak było z piątą częścią, o której nawet sam Stallone wypowiada się negatywnie. Dlatego też z niepokojem zasiadałem do samego filmu, cały czas zastanawiając się czego po nim oczekuję, jakiego chciałbym od aktora i reżysera w jednym, zakończenia serii bez wpadki. Teraz już wiem, że moje obawy były niepotrzebne. Nie zawiodłem się. Rocky Balboa jest świetnym zakończeniem sagi, więcej – jedynym prawidłowym finiszem, takim, który chciałem zobaczyć, ale nie potrafiłem go sobie wyobrazić. Stallone podołał wyzwaniu. Dokonał nawet czegoś więcej – udało mu się zatrzeć wrażenie przesytu po piątej odsłonie oraz pięknie podsumować przygody słynnego boksera; spiąć klamrą wszystko to, co przyszło nam oglądać przez trzy dekady. Odetchnąłem z ulgą. Nie, nie tak – poczułem się dumny z tego, że mogłem uczestniczyć w tej przygodzie oraz obserwować jej ostatnią rundę.
Od początku wiadomo było, że nie można będzie pójść drogą, którą wyznaczyły poprzednie części, a więc Rocky Balboa podszedł do tematu z zupełnie innej strony. To już nie opowieść o herosie walczącym z pasją z trudami życia – to przede wszystkim historia człowieka, który chce się z nim pogodzić. Stallone pozbawia złudzeń od samego początku. Jego bohater jest najnormalniej w świecie stary i to widać nawet po aktorze, który niedawno skończył 60-tkę (choć jak na ten wiek, prezentuje się naprawdę świetnie). Rocky przeżył swoje, widział już wiele i wykorzystał dobrze swój czas. Jest tego świadomy. Tak jak jest świadomy upływającego czasu. Ukochana żona – Adrian – odeszła już z tego świata. Dzielnice, w których Rocky się wychował, przeszły całkowitą przemianę. Wszystko przemija. Pozostała mu restauracja i przyjaciele. I syn, który buntuje się przeciwko życiu w cieniu ojca.
Rocky’ego nie obchodzą blaski sławy i euforia zwycięstw. Nie musi nikomu niczego udowadniać. A jednak zgadza się na jeszcze jedną walkę, na ostatnie w swoim życiu rundy w ringu. Czuje, że musi to zrobić, bo inaczej jakaś jego cząstka zawsze będzie się zastanawiała. Dokonuje wyboru, zamiast siedzieć i patrzeć jak kolejne lata przelatują mu przed oczami. Bo Rocky Balboa to również film o podejmowaniu decyzji i braniu za nie pełnej odpowiedzialności. To obraz o niezłomnej woli walki, która doprowadza do poznania samego siebie, film pełen spoglądania z dystansu na wszelkie życiowe osiągnięcia, zaznaczający to, co tak naprawdę się liczy. Stallone patrzy przez pryzmat Rocky’ego na swoje życie pełne wzlotów i upadków. Dlatego też Rocky Balboa przepełniony jest sentymentem za przeszłością tak filmową, jak i realną. Stallone włożył w tę produkcję wiele z siebie. Jakaś jego cząstka także z tym filmem umarła.
Przez długi okres czasu zastanawiał mnie fakt doboru Antonio Tarvera jako ostatniego przeciwnika Rocky’ego. Jest jakiś taki sztywny i nieatrakcyjny z filmowego punktu widzenia. Gdzie mu tam do Apollo Creeda, Clubber Langa czy Ivana Drago. Ale już zrozumiałem o co chodzi – a przynajmniej tak mi się wydaje – tak właśnie miało być! Mason Dixon stanowi jedynie efektowne tło i okazję do porównań z wielkimi poprzednikami Rocky’ego. Nie może im zagrozić, nie taki jest cel tej postaci. Ostatnia odsłona nie ma być efektowną opowieścią, a sentymentalnym powrotem i pewnym rozliczeniem. A Stallone zdaje się przy okazji wyrażać swój komentarz – nie ma już tych wielkich bokserów; ich epoka minęła bezpowrotnie i została zastąpiona efektownym show pełnym fajerwerków i grubych pieniędzy. W dzisiejszych czasach nie ma już gladiatorów wychodzących na ring, by w glorii chwały stoczyć pojedynek – są tylko tego namiastki. Jednak nigdy ich nie zapomnimy. Tak jak nie zapomnimy o Rockym, który w jakiś sposób ich wszystkich uosabia.
Podobne wpisy
Co mnie w filmie najbardziej ucieszyło i wzruszyło (tak, wzruszyło!), to wszelkie montaże i wstawki nawiązujące do przeszłości. Bo Rocky Balboa to, jak już kilkukrotnie wspominałem, obraz niesłychanie nostalgiczny, wracający niezliczoną ilość razy do filmowej przeszłości, której staje się częścią. Występują w zasadzie wszyscy żyjący bohaterowie, którzy mieli jakąś większą styczność ze światem “włoskiego ogiera”, a również znalazło się miejsce dla pewnej dziewczynki, która kiedyś wyzywała filadelfijskiego boksera od świrów – teraz sama ma dziecko. “Rocky” stał się filmem łączącym kilka pokoleń. Coś wspaniałego. Takich nawiązań i smaczków jest wiele. W samej walce montaż potyczki Rocky’ego z Dixonem przeplata się ze wstawkami Creeda, Langa i Drago (część piąta nie została w filmie wykorzystana). Nie mogło oczywiście zabraknąć wspomnień żony oraz ukochanego trenera. Są znane i kochane motywy muzyczne jak np. słynne Gonna Fly Now (a na soundtracku znajdują się również nieśmiertelne piosenki: Eye of the Tiger czy Burning Heart). Jednym słowem skompilowane jest tu wszystko. To takie jakby spojrzenie w pigułce na świat wykreowany wokół tej niezwykłej postaci, spojrzenie, które zachęca do sentymentalnego powrotu do wszystkich nakręconych odsłon. Raz za razem.
Nie będę się kusił o jakieś obiektywne podsumowanie. Nie potrafię. Nie chcę. Rocky Balboa jest dla mnie pomimo wszelkich teoretycznych wad, filmem wielkim i polecam go wszystkim, którzy kiedykolwiek czuli sympatię do boksera z Filadelfii. Ci, którzy zechcą, znajdą w nim jakieś błędy, omsknięcia i wpadki – ok, ich prawo. Lecz wszyscy inni odnajdą w nim to, za co tak naprawdę Rocky’ego pokochali, za co go szanowali przez te wszystkie lata; za co płacili kupując bilety do kin i wielokrotnie odtwarzali jego przygody w domowym zaciszu. Tylko tyle i aż tyle. Bezcenne. Wielkie brawa należą się Sylvestrowi Stallone za sposób w jaki rozstał się ze swoim celuloidowym wcieleniem. Za to ma mój szacunek i dozgonną wdzięczność. Jeden rozdział się zamyka, kolejny rozpoczyna – Sly sprostał zadaniu i bardzo ładnie zakończył serię wyznaczającą jego karierę. Dla niego to też zamkniecie jakiegoś etapu i żywię głęboką nadzieję, że otwarcie nowego. Życzę mu wielu sukcesów; żeby pokazał jeszcze filmowemu światu na co go stać, a stać na wiele. I pomimo tego, że ciężko uwierzyć w to, że mistrz Balboa nie będzie już wracał, by stale udowadniać, że jak się chce to wszystko jest możliwe, to styl w jakim odszedł, powtórzę to jeszcze raz, jest wspaniały, wzruszający, pełen godności i życiowego doświadczenia. Rocky, jesteś najlepszy!