SYN. Depresja dla opornych
Florian Zeller, francuski pisarz i dramaturg, objawił się światu kina za sprawą Ojca z Anthonym Hopkinsem w roli głównej. Film, oparty na autorskiej sztuce teatralnej Zellera, odniósł gigantyczny sukces artystyczny, przynosząc swoim twórcom dwie statuetki podczas gali rozdania Oscarów: za najlepszą pierwszoplanową rolę męską oraz najlepszy scenariusz adaptowany. Nic więc dziwnego w tym, że rozpieszczony przez Akademię Francuz postanowił pójść za ciosem – niespełna dwa lata po premierze jego reżyserskiego debiutu światło dzienne ujrzał Syn, znów oparty na sztuce teatralnej, napisany we współpracy z Christopherem Hamptonem (doświadczonym dramaturgiem i scenarzystą, współpracującym wcześniej m.in. ze Stephenem Frearsem, Joe Wrightem i Davidem Cronenbergiem). O powtórce sukcesu Ojca twórcy mogą jednak zapomnieć.
Tak jak w swoim debiucie, tak i w Synu Zeller bierze na warsztat temat choroby psychicznej. W Ojcu była to, jak zapewne wszyscy dobrze pamiętamy, demencja – rozkładająca mózg głównego bohatera, sprawiająca, że codzienność nabierała dla niego cech labiryntu. W Synu jest to depresja, z którą zmaga się nastoletni Nicholas (Zen McGrath). Po jednej stronie mamy więc młody, trawiony przez śmiertelną chorobę umysł, po drugiej zaś zapracowanych, rozwiedzionych rodziców – Petera (Hugh Jackman) i Kate (Laura Dern). Rozpoczyna się walka z czasem, napędzana przez główny wątek dramaturgiczny filmu: czy dorosłym uda się w porę zapobiec tragedii, która zbliża się wielkimi krokami?
Ojciec robił wrażenie przede wszystkim za sprawą skomplikowanej, subiektywnej struktury narracyjnej, przekonująco naśladującej to, co dzieje się ze schorowanym umysłem bohatera. W Synu podobnie odświeżającej, oryginalnej strategii się nie dopatrzymy. Zamiast tego Zeller i Hampton podążają utartą, melodramatyczną ścieżką, skupiając się w pierwszej kolejności na postaci Petera – zawieszonego pomiędzy moralną odpowiedzialnością wobec Nicholasa a nowym życiem, które zbudował u boku Beth (Vanessa Kirby). Dylematy, przed którymi staje postać Hugh Jackmana, wydają się na pierwszy rzut oka ciekawe, zawłaszczają one jednak właściwie całą fabułę, nie pozostawiając miejsca na to, co w filmie o depresji powinno być najważniejsze: analizę mechanizmów działania samej choroby. Wyobraźcie sobie Ojca, ale zrealizowanego nie z perspektywy głównego bohatera, ale jego córki. Z monotonnymi, niemiłosiernie rozciągniętymi scenami, w których Anthony Hopkins, odwiedzany w szpitalu przez Olivię Colman, opowiada bez ładu i składu o tym, co dzieje się w jego przerażających wizjach. Czy byłby to wówczas tak samo interesujący, godny najwyższych laurów film? A może jedynie sfilmowana sztuka teatralna, nieumiejętnie podająca się za kino?
Strzelba Czechowa zza pralki
Tak właśnie wygląda Syn – z tą różnicą, że w chorego bohatera nie wciela się światowej klasy aktor, lecz Zen McGrath. Dwudziestolatek kładzie właściwe każdą scenę, w której się pojawia. Wszystkie kwestie wypowiada tak, jakby zapoznał się z nimi sekundę przed wejściem na plan albo czytał z promptera, ustawionego tuż za kamerą. Na jego twarzy ani przez moment nie goszczą prawdziwe emocje – za każdym razem są to wymuszone przez scenariusz grymasy, jęki, niezdarne monologi. Wszystko sztuczne, do bólu „teatralne” – w najgorszym tego słowa znaczeniu. Jeżeli macie w pamięci takie filmy jak Manchester by the Sea albo Mój piękny syn oraz świetne kreacje Lucasa Hedgesa i Timothéego Chalameta sprzed kilku lat, to trudno jest patrzeć pobłażliwym okiem na generyczny występ McGratha. Zwłaszcza że obok niego pojawiają się Jackman, Dern i Kirby – wypadający na ekranie co najmniej o klasę lepiej.
Być może poświęcam kreacji McGratha zbyt wiele uwagi – prawda jest taka, że aktora można obarczyć winą jedynie połowicznie. Druga połowa gorzkich słów powinna być skierowana w stronę reżysera i jego współscenarzysty, którzy nie potrafili poprowadzić nastoletniej postaci, budując ją w sposób wybitnie jednowymiarowy. Nicholas to bohater tak uniwersalny, że aż nijaki. Obły, nieciekawy, nie sposób się z nim utożsamić. Nie ma właściwie żadnych cech indywidualnych – jedynym wyznacznikiem jego osobowości jest to, że choruje na depresję. Gdzieś w tle przebąkuje się o tym, że dawno temu marzył o byciu pisarzem – wątek ten zostaje rozwinięty dopiero w ostatniej scenie Syna (i to w niezbyt oryginalny sposób), zupełnie jakby duet scenarzystów przypomniał sobie w trakcie ostatniego dnia zdjęciowego, że wypadałoby pogłębić psychologicznie jednego z głównych, kluczowych dla wymowy filmu bohaterów. Niestety, było już na to za późno.
Film Zellera zawodzi właściwie na wszystkich frontach. Pełen klisz na temat zdrowia psychicznego (niemalże obraźliwych dla każdego nastolatka, który kiedykolwiek zmagał się z depresją – w tym mnie), głupot scenariopisarskich (ukryta za pralką strzelba Czechowa) i kiepskich, mechanicznych dialogów, które brzmią tak, jakby ktoś przetłumaczył je w gorączkowym pośpiechu na angielski. Jeżeli bohaterowie rozmawiają ze sobą jak roboty, to trudno jest uwierzyć w ich ekranowe emocje. Syn wygląda jak film zrobiony przez kogoś zbyt pewnego siebie, zachłyśniętego własnym geniuszem; kogoś, kto odniósł gigantyczny sukces i chciał go błyskawicznie powtórzyć, zapominając po drodze, co stanowiło o sile poprzedniego dzieła.
François Truffaut zwykł mawiać, że osobowość reżysera-autora rodzi się dopiero przy trzecim filmie. Debiut to zawsze eksperyment, a drugi film realizowany jest na przekór pierwszemu. Nie spisujmy więc pochopnie Zellera na straty. Po Ojcu i Synu przyjdzie zapewne czas na Matkę – ostatnią, a chronologicznie pierwszą, część jego teatralnej trylogii rodzinnej. Jeżeli Francuz potraktuje negatywną recepcję swojego najnowszego filmu w kategoriach gorzkiej lekcji pokory, to może zrobić jeszcze dla kina wiele dobrego.