Rocky (1976)
Brudna, zadymiona sala. Pod okiem litościwego Jezuska na zaśmieconym ringu dwóch facetów okłada się pięściami. Krew się leje, widownia rozczarowana buczy z niechęcią, ostatnia runda po chwili dobiega końca. Zwycięzca, „Włoski Ogier”, zarobił nieco ponad czterdzieści dolarów. Kolejna walka za jakieś dwa tygodnie.
Tak się to zaczyna. Rocky. Prawdopodobnie najlepszy na świecie film o tym, jak zwyciężyć samego siebie.
Sylvester Stallone, w latach siedemdziesiątych mało jeszcze znany, doskonale wyczuł czas i nastrój. Lata siedemdziesiąte należały do Muhammada Ali, boks to było coś, czym emocjonowały się całe Stany. Ubrać w to ukochaną przez Amerykanów historię typu „od zera do milionera” było posunięciem geniusza.
Dziś, być może, ten scenariusz może wydać się oklepany – motyw nieoczekiwanego, choć w pełni zasłużonego sukcesu zwykłego, ciężko pracującego człowieka został od czasu Rocky’ego powielony setki razy. Ale – właśnie. Od czasów Rocky’ego. Powielony. I to powielony najczęściej słabo, bo tylko Rocky stworzył bohatera, który tak przemówił do widza.
W zasadzie gada cały czas. Do swoich zwierzaków. Do kumpla. Na pierwszej randce z Adrian. „Co lubi twoja siostra?” „Jazdę na łyżwach.” Zabiera tę nieśmiałą, mało atrakcyjną dziewczynę na lodowisko, bo ona to lubi. Biegnie obok niej po lodzie i gada, gada, gada, z tym śmiesznym akcentem, gada o wszystkim i o niczym, budząc nieoczekiwaną sympatię i w niej, i w widzu, któremu zaczyna zależeć. I kiedy Rocky dostaje tę swoją szansę, kiedy dostaje propozycję walki od samego Apollo Creeda, nie ma człowieka, który by nie był całkowicie po jego stronie.
Balboa, nie do końca wiedząc, na co się decyduje, podejmuje wyzwanie. Jak wszystko, i to postanawia zrobić najlepiej, jak potrafi. Trenuje więc, trenuje z całą pasją i przekonaniem, i choć stopniowo dociera do niego, na co się porwał, choć wątpliwości budzi się w nim wiele, nie poddaje się. Biega, boksuje, udziela wywiadów, i patrząc co rano w lustro, za ramę którego zatknięta jest fotografia jego rodziców, powtarza sobie, że teraz, albo nigdy. Drugiej szansy nie będzie.
Stallone napisał świetny scenariusz i uparł się, że to on zagra główną rolę. Słusznie nie chciał jej nikomu oddać, wierząc, że zagra Rocky’ego najlepiej. I rzeczywiście, trudno by było sobie wyobrazić kogo innego na jego miejscu. W tej stworzonej dla siebie postaci Stallone po raz pierwszy – choć nie ostatni – miał okazję pokazać swój aktorski talent. Tak, talent. Ci, którym się wydaje, że Sly to typowy nieskomplikowany mięśniak o jednej minie, niewiele chyba widzieli. Począwszy od Rocky’ego poprzez Rambo, który wbrew obiegowym opiniom nie jest bezmyślną nawalanką, poprzez Cobrę, którą stworzył klasyk kina akcji, poprzez Oskara, gdzie pokazał niezaprzeczalny talent komediowy, poprzez Zabójców, Cop Land i wiele innych aż do Niezniszczalnych, serii z humorem i dystansem, którą fani oglądają z grzeszną przyjemnością – Stallone prezentuje taki wachlarz umiejętności, że talentu odmówić mu nie sposób.
W Rockym partneruje mu Talia Shire, aktorka o specyficznej urodzie, która w owym czasie miała już wyrobioną markę. Zagrała w dwóch częściach Ojca chrzestnego i jej nazwisko było rozpoznawalne. W Rockym zbudowała kreację zupełnie odmienną od Connie Corleone – Adrian to dziewczyna chorobliwie nieśmiała, zamknięta w sobie, rozkwitająca dopiero pod wpływem uczucia. A jednak to właśnie Adrian pozostaje życiową rolą aktorki. Podobnie Carl Weathers – pomimo bogatej filmografii dla wielu na zawsze pozostanie Apollo Creedem, mistrzem wagi ciężkiej w boksie, sponiewieranym w ringu przez zgarniętego z ulicy amatora.
Bo to Rocky, naturalnie, zwycięża. Zwycięża własne słabości, realizuje swoje cele i zgarnia najważniejszą nagrodę – godność własną i wiarę w siebie. Zasłużył. Pracował naprawdę ciężko i nareszcie jest kimś. Spełnia marzenia. Sprawia, że inni ośmielają się marzyć. Odmienia nie tylko swój los, daje nadzieję. Tak prawdziwie po amerykańsku, z rękami wyciągniętymi do góry w zwycięskim geście mówi – „Ty też możesz. Tylko spróbuj, daj z siebie wszystko, sam zobaczysz.”
Przez wiele lat plakat z filmu wisiał w moim mieszkaniu. Nie raz i nie dwa zebrałam się w sobie i wstałam z łóżka głównie dlatego, że spojrzałam na tę szarą sylwetkę i przypomniałam sobie, czego jest symbolem. Jestem pewna, że nie tylko ja.
Bogusz Dawidowicz w swoim tekście o Stallone podsumowuje – „mogło być gorzej”. Ja napiszę wręcz przeciwnie – lepiej być nie mogło.
korekta: Kornelia Farynowska