PRZYLĄDEK STRACHU
Scorsese to Ulice nędzy, Scorsese to Taksówkarz, Scorsese to Wściekły byk, Scorsese to Ostatnie kuszenie Chrystusa, Scorsese to Chłopcy z ferajny, Scorsese to Kasyno, Infiltracja czy Wilk z Wall Street. Liczba dzieł wybitnych – kamieni milowych w historii kina – w jego dorobku zdumiewa. Są to obrazy, którymi odmierza się epoki w historii kina. Wieloletnia współpraca z Robertem De Niro przyniosła nam galerię portretów wyjątkowych, niespotykanych i ważnych – zdobiących pulpity komputerów, często spoglądających z plakatów w naszych pokojach. Nie są to bohaterowie, z którymi łatwo się utożsamić, do końca ich zrozumieć i mieć podobne potrzeby, jak oni. Zazwyczaj doświadczają życia w sposób ekstremalny, na granicy i poza prawem, nieustannie kombinując, w jaki sposób okraść, oszukać czy zakopać żywcem w ziemi. Paradoksalnie, dość szybko u Scorsese następuje identyfikacja z bohaterami: odnajdujemy z nimi płaszczyznę porozumienia widząc intencje, razem z nimi wchodzimy na ring, razem kradniemy, razem upici i na haju uciekamy przed FBI.
Nawet wtedy, gdy musimy spędzić dwie godziny z kimś takim jak Max Cady – największym zwyrodnialcem, jakiego zaoferował tandem De Niro/Scorsese w swojej dotychczasowej współpracy.
Martin Scorsese z podobnym zapałem realizuje swoje kolejne projekty, jak i odkrywa stare, zapomniane dzieła. Śledzi rozwój X muzy na bieżąco, dyskutuje o przyszłości kina i promuje – bezpośrednio, dając twarz i wiedzę – jego historię. Chyba wciąż przeżywa filmy w identycznym stopniu jak wtedy, gdy jako dziecko chodził z tatą do kina w Little Italy. Nieustannie odwołuje się do twórców sprzed kilku dekad i traktuje ich jak swoich mistrzów, mentorów. Nie wyrósł na zdeklarowanego nonkonformistę, postmodernistę, który obala i „obraca ogonem” konwencje i gatunki. Martin Scorsese raczej rozwija i uaktualnia filmowy język. Jest chyba też jedynym tak wybitnym reżyserem chętnie sięgającym po remaki, a jego filmy – niektórzy mogą nazwać je działaniem odtwórczym – zawsze przesiąknięte są miłością do kina, w tym także do mocnych bohaterów, żywych dialogów, siły pojedynczych scen… Dlatego właśnie powstały Hugo, Kolor pieniędzy, Infiltracja czy Przylądek strachu, z których każdy jest zarówno hołdem dla klasyki kina, ale i – każdy z osobna – wartościowym przedstawicielem gatunku, do którego nawiązuje.
W całym dorobku tego reżysera Cape Fear nie jest raczej dziełem stawianym w pierwszym szeregu najważniejszych jego filmów; rzadko się je omawia i przypomina. W filmografii Scorsese sąsiaduje ze znacznie bardziej znanymi i cenionymi Chłopcami z ferajny i Wiekiem niewinności. Na pewno też nie pomogła mu premiera Milczenia owiec, bezwzględnie monopolizującego gatunek thrillera w 1991 roku, aż do premiery Siedem Davida Finchera – film Demme’a dalej jest zresztą punktem odniesienia, wzorcowym reprezentantem thrillera psychologicznego.
Przylądek strachu jest niesłusznie niedoceniany. Jest to klasycznie zbudowany thriller – gatunek rzadko realizowany przez Martina Scorsese (powrócił do niego dopiero przy Wyspie tajemnic). Jednak w jego ramach reżyser porusza się niezwykle zręcznie: doskonale rozumie jego zasady, wie, jak wprowadzać bohaterów, budować między nimi konflikt i podnosić napięcie. Świadomie używa wielu klisz i schematów rządzących konwencją dreszczowca, czasami wręcz bezpośrednio nawiązuje do pierwszej adaptacji J. Lee Thompsona z 1962 roku. Film Scorsese porusza jednak trochę inne struny, inaczej rozkłada akcenty dramaturgiczne, w inny sposób wykorzystuje postaci i analogiczne wydarzenia – na każdej z tych płaszczyzn wygrywa z pierwowzorem. Wersja z 1991 roku jest groźniejsza, mniej jednoznaczna, a zakończenie nie uwalnia bohaterów od lęku i wątpliwości. Powrót do statusu, gdy Cady siedział w więzieniu, jest już niemożliwy.
Różnica między jednym i drugim filmem nie objawia się tylko w tym, że John Lee Thompson kręcił swój film jeszcze za czasów obowiązywania kodeksu Haysa, gdy pewnych scen pokazać po prostu nie można było – a temu gatunkowi takie więzy szczególnie przeszkadzają. Pod względem brutalności i sugestywności w pokazywaniu przemocy Scorsese nie jest daleki od tego, co widzieliśmy w filmie sprzed czterdziestu lat. Reżyser Wściekłego byka znacznie więcej uwagi poświęca konstrukcji psychologicznej bohaterów i, co ważniejsze, budowaniu nieoczywistego konfliktu.
Max Cady – nadczłowiek
Nie ukrywam – Przylądek strachu trzeba znać głównie dla tej postaci. Thriller zaludniło już wielu psychopatów, zboczeńców, pedofilów i morderców. Bohater grany przez Roberta De Niro wydaje mi się szczególnie wyjątkowy, szczególnie interesujący. Pod względem ideologicznym, motywacyjnym, charakterologicznym i moralnym jest przestępcą wyjątkowo złożonym. Nie sposób zamknąć go w szufladce pt. „psychopatyczny morderca”, bo za tym najczęściej przemawia nielogiczny obłęd i patologia. Za przestępstwami Cady’ego przemawia ideologia, wykształcenie, bunt uzasadniony poczuciem krzywdy i bycia oszukanym przez wymiar sprawiedliwości. Jak patologiczne i okrutne nie byłyby jego wykroczenia, potrafimy wytłumaczyć genezę jego gniewu. Cady, będąc w więzieniu, z analfabety przemienił się wręcz w filozofa, rewolucjonistę atakującego porządek społeczny. Fizycznie przeszedł radykalną metamorfozę. W początkowej sekwencji na jego ścianie widzimy zdjęcie Stalina, „Wolę mocy” Friedricha Nietzschego, egzemplarze Biblii i kodeksy prawne, następnie oglądamy muskularną, wytatuowaną sylwetkę więźnia. W tym krótkim ujęciu, za pomocą kilku detali, Max Cady zostaje błyskotliwie sportretowany.
Pod względem mentalnym i psychologicznym Max Cady realizuje koncepcję nadczłowieka znaną z książki Nietzschego – kreuje się na osobę wyższej rasy, mogącej swobodnie przekraczać prawo, które swoją drogą doskonale zna, wie, jak się w jego obrębie poruszać, zna jego słabe strony. Fizycznie wydaje się być niezniszczalny. Na tę interpretację naprowadza nas jego wypowiedź: „I spent years in an eight-by-nine cell, surrounded by people who were less then human. My mission at that time was to become more than human.” Cady wczuwa się równocześnie w rolę starotestamentowego Boga, który może ukarać i sprawdzić wiarę swoich wyznawców, nawet w najbardziej brutalny sposób. Dlatego więc poleca Samowi Bowdenowi lekturę księgi Hioba – ma to być zapowiedź, z kim będzie musiał się zmierzyć. Jednym z jego tatuaży jest sugestywne zdanie „Zemsta należy do mnie” pochodzące z listów św. Pawła do Rzymian – należących do Nowego Testamentu, ale ich znaczenie jest oczywiste.
Zemsta Cady’ego jest bardzo precyzyjnie wymierzona. Jedynie Bowden zasłużył na karę. Cady nie ma żadnych pretensji do prokuratora czy sędziego, którzy wydali na niego wyrok. Jak sam mówi: „Oni wykonywali swoją pracę”. Przestępca po raz kolejny ucieka konwencjom, jest nieprzewidywalny. Znajduje dla siebie usprawiedliwienie. Oczywiście jego stanowisko jest mocno arbitralne i stronnicze, ale ma uzasadnienie w jakimś etycznym kodeksie. Na plecach ma przecież wytatuowany krzyż, z szalami ważącymi „prawdę” i „sprawiedliwość”. Dla Cady’ego to są osobne porządki, które nie utożsamiają tych samych wartości.
Tak naprawdę dużą liczbę filmów Martina Scorsese można rozpatrywać i analizować w kontekście chrześcijaństwa, wiążącej się z nim symboliki i wiary – od dziecka mocno obecnych w życiu reżysera. W ten dyskurs wpisują się także Ulice nędzy, Taksówkarz, Wściekły byk i oczywiście Ostatnie kuszenie Chrystusa, które – już czysto historycznie – jest z tą problematyką związane. Reżyser w wielu swoich filmach zostawia tropy, które wskazują na takie interpretacje. Przylądek strachu też nie jest od nich wolny.
Max Cady jest złożoną, fascynującą i przerażającą postacią. Dzięki takiej kreacji przeciwnika, reżyser o kilka poziomów wyżej stawia poprzeczkę – wyzwanie dla Bowdenów tym razem będzie niewspółmiernie większe. Max Cady w jego wersji jest faktycznym zagrożeniem, osobą, którą nie sposób przechytrzyć czy fizycznie złamać. Ten sam bohater w filmie z 1961, grany przez Roberta Mitchuma, w porównaniu do kreacji De Niro zdaje się być jedynie wyrośniętym dresiarzem zdenerwowanym faktem, że ktoś na niego naskarżył. Konflikt w filmie trzydzieści lat starszym ma znacznie poważniejsze podstawy. Pretensje Maxa Cady’ego względem Sama Bowdena mają swoje logiczne uzasadnienie. Adwokat (grany przez Nicka Noltiego) nie jest postacią bezsprzecznie dobrą i prawą – ani w wykonywaniu zawodu, ani wobec własnej rodziny. Dzięki temu Przylądek strachu okazuje się być również dramatem rodzinnym.
Dramat rodzinny
W filmie Johna Lee Thompsona Bowdenowie są doskonale zgraną, zdrowo funkcjonującą rodziną. W jego wersji Przylądku strachu kobiety są uprzedmiotowione, ich decyzyjność jest znikoma, są pozbawione głosu, a ich rola spełnia się zazwyczaj jedynie w uciekaniu od nękającego ich Maxa Cady’ego. U Martina Scorsese Leigh i Danielle Bowden mają znacznie więcej do powiedzenia. Relacja między małżonkami jest niejasna: Bowden ma kochankę, dochodzi temat separacji i zachwianie statusu mężczyzny jako „głowy rodziny”. Danielle jest też znacznie starsza niż w obrazie Johna Lee Thompsona – ma szesnaście lat – poznaje Cady’ego, gdy wkracza w okres seksualnej inicjacji (w tej roli znakomita Juliette Lewis, nominowana zresztą do Oscara). Powstaje między nimi nie do końca zdefiniowane erotyczne napięcie, zbudowane na opozycjach: fascynacji i obrzydzenia oraz perwersyjnej, brutalnej seksualności i dziecięcej niewinności.
Leigh natomiast ostentacyjnie pali papierosy, manifestując swoją pozycję i pewność siebie (to przecież mężczyzna zawsze był tym palącym), ma pracę, która zapewnia jej finansową niezależność. Kobiety tym razem nie są marionetkami w rękach mężczyzn. Martin Scorsese przesunął wiele akcentów względem pierwszej adaptacji: jego film nadaje kobietom charakter, odbiera im anonimowość, nie pełnią one jedynie ról bezimiennych „żon” i „córek” – osób, które trzeba chronić, ponieważ same są całkowicie bezradne.
Martin Scorsese zazwyczaj tworzy filmy, w których kobiety są jedynie rekwizytami wymienianymi przez mężczyzn. Tylko dzięki mężom/partnerom mają szansę na społeczny i finansowy awans, nigdy też w jego filmach nie są postaciami pierwszoplanowymi. W Wilku z Wall Street kobiety również są całkowicie pozbawione podmiotowości. Jordan Belfort bez żadnych skrupułów starą żonę wymienia na nowszy, atrakcyjniejszy model. Dlatego też, pod względem kreacji kobiecych postaci, Przylądek strachu wyróżnia się na tle całego dorobku reżysera.
Powrót
Osobne słowa uznania należą się oczywiście Robertowi De Niro. Ciągle się zastanawiam, czy przypadkiem rola Maxa Cady’ego nie jest jego najlepszą, najpotężniejszą kreacją w karierze (swoją drogą był za nią nominowany do Oscara). Nie wiem, czy poza mną są jeszcze jacyś entuzjaści tej roli.
Od premiery Cape Fear De Niro oglądamy w nieco innym repertuarze. Zaczął częściej grać w komediach i filmach sensacyjnych. Utożsamiany jest jednak głównie z postaciami Travisa Bickle’a, Jake’a LaMotty, Vita Corleone czy Michaela z Łowcy jeleni – są to bohaterowie ikoniczni dla kultury, funkcjonujący już poza samym medium. Czy Max Cody jest jednym z nich? Bez wątpienia właśnie w tej roli kunszt, poświęcenie dla roli (przypakował i… wybił kilka zębów) oraz ekranowa charyzma De Niro są najlepiej widoczne.
Polecam powrót na Przylądek strachu. Szczególnie teraz, gdy wszem i wobec najnowsze dzieło Scorsese ochrzczone jest jako „najlepszy film od czasów Chłopców z ferajny”. Gdzieś w tej wrzawie zaginął ten skromny, lecz bardzo mocny thriller, jeden z najlepszych w tym gatunku.