search
REKLAMA
Czarno na białym

NIEWINNI CZARODZIEJE

Szymon Skowroński

6 października 2017

REKLAMA

Wśród historycznych i społecznych wypracowań Andrzeja Wajdy zawieruszył się całkiem niezły kawałek poezji. Niewinnych czarodziejów napisali Jerzy Skolimowski do spółki z Jerzym Andrzejewskim (i to chyba tego pierwszego czuć tutaj najbardziej), jednak do życia powołał właśnie Wajda. W chwili wytchnienia od wojny, polityki i ojczyzny zrealizował niezwykłe, miniaturowe arcydzieło, które zachowuje aktualność nawet po sześćdziesięciu latach od premiery.

Podobno reżyser obawiał się, że cenzura nieprzychylnie spojrzy na jedną ze scen, w której członkowie tytułowego zespołu jazzowego – Niewinni czarodzieje – idą chwiejnym, tanecznym krokiem w stronę Pałacu Kultury i Nauki. Ostatecznie scena trafiła do filmu i jest dla niego dość istotna. Wyraża się w niej chęć młodego pokolenia do robienia wszystkiego na własny sposób, wbrew temu, co zostało wcześniej ustalone i przyjęte jako nienaruszalny porządek (a podobno scena powstała na planie, w wyniku improwizacji!). Picie wódki, szwendanie się nocami po mieście i granie diabelskiej muzyki po klubach szokowało w peerelowskiej Polsce i szokuje dziś. Niewinnym czarodziejami byli dziadkowie i babcie dzisiejszych dwudziestolatków…

Obraz powstał w okresie licznych nowych fal, które przeszły przez europejskie kino. Najbardziej znaną jest oczywiście ta francuska – odcisnęła największy i najbardziej znaczący wpływ między innymi na sposób realizowania filmu i oraz jego naturę. Łatwo jest rozpatrywać Czarodziejów właśnie w ramach zachłyśnięcia się stylem francuskich autorów, jednak nie należy zbytnio przesadzać. Film zaczyna się planszą z tytułem, która okazuje się plakatem na słupie w filmowej rzeczywistości. To taka sprytna gra z widzem – a o gry, pozory i gry pozorów właśnie tutaj chodzi. Młody lekarz, a po godzinach muzyk – Bazyli – spędza dnie na badaniu sportowców, a noce na graniu jazzu w klubie. Podczas jednego wieczoru poznaje młodą studentkę Pelagię. Nie ma jednak co czekać na jakąś wielką iskrę – romans zaczyna się powoli i bynajmniej nie romantycznie. Bohaterowie nie szukają miłości ani związków, ale też nie idą z sobą do łóżka po kilku zdaniach. Wydaje się, że niezobowiązująca rozmowa, powolne odkrywanie kart, przybieranie póz i masek stanowią dla nich wartość samą w sobie. Żadne z nich nie chce się przed drugim otworzyć ani też zbytnio nie dąży do poznania drugiego. W istocie jednak taka właśnie postawa zdradza ich emocjonalne otępienie. W tym aspekcie seans przypomina nieco inne nowofalowe dzieło: Hiroszima, moja miłość. W obrazie Alana Resnaisa bohaterowie działali w sposób odwrotny niż klasyczna para z melodramatu. Oni NIE chcieli się do siebie zbliżyć, NIE chcieli się w sobie zakochać. Hiroszima odnosiła się do wojennej traumy, jaką było zrzucenie na tytułowe miasto bomby atomowej. W Czarodziejach o żadnej bombie nie ma mowy (brzmi to jak surrealizm w odniesieniu do tego filmu), o wojnie również, ale czas i miejsce akcji – Warszawa początku lat sześćdziesiątych – mogą sugerować, że coś w pamięci i osobowości młodych ludzi zostało po dramatycznych wydarzeniach. Taka niewypowiedziana niepewność jest dla mnie dużo bardziej znacząca niż umierający na ulicy Cybulski.

A może wcale tak nie jest? Może czarodzieje to faktycznie niewinni, nieskażeni młodzi ludzie, odcinający się od przeszłości, cieszący się wolnością i brakiem zobowiązań? Zapatrzeni na zachód, wyrażający siebie poprzez ubiór, minę i powierzchowność po prostu są i żyją chwilą, czarując rzeczywistość, jak się tylko da. Zestawiając dwa różne typy osobowości – charyzmatycznego Tadeusza Łomnickiego i eteryczną Krystynę Stypułkowską – Wajda pilnuje się, aby nie trzymać zbytnio żadnej strony. Swobodnie operuje kamerą z ręki, dając aktorom grać, samemu pozostając obserwatorem. Czuć nawet autentyczne zainteresowanie reżysera swoimi aktorami, które przejawia się w swobodnym, często improwizowanym – niemal jazzowym – aktorstwie. W biegu wydarzeń najważniejsze są tu szczegóły – pojedyncze grymasy, spojrzenia, półsłówka i gesty. Bohater Łomnickiego włącza radio palcem gołej stopy. Kiedy Pelagia mówi do niego: „Przez chwilę wydawało mi się, że się w tobie zakochałam” – nie pozwala jej dokończyć zdania i zawiązuje jej na ustach supeł z chusty. I tak dalej. Postacie mówią do siebie niemal wierszem, a w każdym tekście kryje się coś znaczącego. Seans wymaga uwagi i otwartości. Nie wydaje mi się, żeby trafił do szerokiej widowni w dniu premiery, jednak dzisiejszy widz – nieco bardziej przyzwyczajony do nieustannego odbioru kilku informacji jednocześnie oraz do form multimedialnych, złożonych z różnych rodzajów przekazu – wychwyci więcej już po jednym seansie. Z braku lepszego słowa, Czarodzieje mogą być uznani za film hipsterski. Mieszczańskie upodobanie do posiadania rzeczy ze względu na ich charakter, a nie wartość, oderwanie się od głównego nurtu i tworzenie alternatywnej kultury – nawet niszowej – jest tu po prostu stylem życia.

Są więc Niewinni czarodzieje pochwałą młodości i wrażliwości, a także wyrazem swobody i wolności, o jakiej marzą młodzi. W drugim planie przewijają się młody Roman Polański, współscenarzysta Jerzy Skolimowski i kompozytor Krzysztof Komeda. Młodzi artyści, zebrani wokół początkującego mistrza (Wajda był już po sukcesach Kanału oraz Popiołu i diamentu), tanecznie i chwiejnie idą pod Pałac Kultury. Czy chcą go zdobyć szturmem, czy ominąć – tego już nie wiemy i wcale nie musimy wiedzieć.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA