BORG/McENROE. Między odwagą a szaleństwem – to nie jest film dla fanów tenisa
Różniło ich niemal wszystko, ale pod wieloma względami byli bardzo podobni: Björn Borg i John McEnroe to dwa skrajne przykłady urodzonych zwycięzców. Finał Wimbledonu z 1980 roku z ich udziałem to gotowy scenariusz na genialny thriller sportowy, lecz potyczka gigantów tenisa może mieć także o wiele głębszą wymowę. Sportowi bożyszcza to przecież też ludzie, którzy nawet na szczycie muszą zmagać się nie tylko z problemami natury sportowej, co czyni film Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem doskonałym dramatem psychologicznym.
Choć większość filmu Janusa Metza skupia się na wydarzeniach z przełomu czerwca i lipca roku 1980, nie wszystko kręci się wokół turnieju na trawiastych kortach w południowo-zachodnim Londynie. Akcja Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem rozpoczyna się w Monako, gdzie mieszka szwedzki sportowiec. Już od pierwszych minut twórcy dają nam do zrozumienia trzy rzeczy. Po pierwsze, jest to przepiękny popis wizualnej perfekcji, gdzie każde ujęcie przemyślano, a symetria odgrywa bardzo ważną rolę. Nie brak tu powolnych najazdów, które po chwili ustępują miejsca diametralnie odmiennym, niemal chaotycznym majakom. Po drugie, większość tych ujęć ma olbrzymie znaczenie dla percepcji filmu. Podkreślają one miotające bohaterami uczucia – te zaś stanowią rzecz znacznie istotniejszą niż jakikolwiek mecz. Po trzecie, tytuł nieco nas oszukuje, gdyż symetria między Borgiem a McEnroem jest widoczna, ale to zdecydowanie temu pierwszemu poświęcono w skandynawskiej koprodukcji więcej miejsca.
Tu też mała dygresja: w Szwecji, Danii i Norwegii obraz wyświetlano pod tytułem Borg, co tłumaczy oczywiście popularność byłego sportowca w jego rodzinnych stronach, ale i nieco lepiej oddaje charakter produkcji. W niektórych krajach zdecydowano się także na formę Borg vs. McEnroe, natomiast polski dystrybutor postanowił “wzbogacić” początkową frazę podtytułem, który nijak ma się do samego filmu, nie jest też w stanie niczego powiedzieć osobom, którym nazwiska tych słynnych tenisistów nic nie mówią, innymi słowy: jest po prostu zbędny. Dlatego w dalszej części recenzji tytuł Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem skracać będę do Borg/McEnroe.
Zdaniem części krytyków poświęcenie większej ilości czasu na opowieść o Björnie Borgu to jeden z bardziej znaczących mankamentów filmu, ale scenariusz Ronnie’ego Sandahla da się w tej kwestii wybronić. Sylwetki obu tenisistów zarysowane zostały bardzo wyraźnie, jednak nie można zapominać, że w 1980 roku to Borg był bezsprzecznie najlepszy, choć na przełomie lat 70. i 80. bardzo silną pozycję miał także Jimmy Connors – John McEnroe był natomiast dopiero na początku swojej drogi, lecz już wtedy kilkukrotnie wskakiwał na fotel lidera ATP. W trakcie Wimbledonu 1980 był jednak rankingową dwójką, a finał tamtego turnieju można rozpatrywać wręcz jako potyczkę mistrza z uczniem, która odmieniła ich obu (doskonale domyka to scena na końcu filmu, już po turnieju).
Dwudziestojednoletni wówczas Amerykanin nie miał najlepszej prasy. Choć twierdzono, że talentem przerasta któregokolwiek z konkurentów, jego wybuchowy temperament i krnąbrność stale prowadziła go ku konfliktom. Żył jak król – w tamtych czasach sportowy tryb życia wcale nie oznaczał rezygnacji z imprez czy różnego rodzaju używek. Z kolei na korcie nieraz wrzeszczał na sędziów i buczącą widownię, nie szczędząc przy tym przekleństw w ich kierunku. Nie był typowym dżentelmenem z kortu – wręcz przeciwnie, stanowił kogoś w stylu antybohatera, co zresztą idealnie pokrywa się z biografią wcielającego się w McEnroe’a Shii LaBeoufa. Wszystko to jednak miało podłoże w surowym wychowaniu i dość zdystansowanych relacjach z rodzicami – stale niedoceniany, stawiany przed kolejnymi wymaganiami chłopak musiał sobie jakoś radzić ze stresem.
Nic więc dziwnego, że tak olbrzymie emocje wywołała właśnie konfrontacja tego wulkanu z człowiekiem, którego utożsamiać można z górą lodową. Björn Borg nieraz nazywany był maszyną. Nie okazywał uczuć – po prostu wychodził na kort, by wygrać. W filmie nie brak licznych retrospekcji obu zawodników, które nadają potyczce zupełnie innego wydźwięku. Dowiadujemy się, że ten pozujący na skałę Szwed także miał problemy z temperamentem. Że wywodził się z niższej klasy społecznej, a zwyciężanie było dla niego najważniejszym celem. Być może nawet nigdy byśmy o nim nie usłyszeli, gdyby trenerskiej opieki nie przejął nad nim Lennart Bergelin, który traktował go niemal jak syna.
Cała ta trójka – Shia LaBeouf (McEnroe), Sverrir Gudnason (Borg) oraz Stellan Skarsgård (Bergelin) – odegrała swoje role doskonale. Towarzysząca im Tuva Novotny (Mariana Simionescu, narzeczona Borga) dobrze uzupełniała główne trio – reszta zaś stanowiła tylko tło.
Narracja Borg/McEnroe poprowadzona jest w taki sposób, że większą wagę od samych spotkań mają rozgrywające się w głowach bohaterów dramaty. Emocje wręcz wylewają się z ekranu – McEnroe czuje, że musi wygrać. Chce udowodnić światu swoją wartość. Z kolei Borg przeżywa wewnętrzne katusze. Odbijają się na nim lata tłumionych uczuć i narastająca presja, której apogeum przypada na Wimbledon 1980 (Szwed miał wówczas szansę sięgnąć po tytuł piąty raz z rzędu). Tak niestety wygląda żywot osób na szczycie, pod pretekstem konkretnego wydarzenia sportowego przekazano nam więc ponadczasową prawdę.
W Borg/McEnroe doskonały soundtrack, do którego zapewne nieraz powrócę, oraz wspomniane już wizualne rozwiązania towarzyszą bardzo sprawnie opowiedzianej historii. Film Janusa Metza jest bardzo bliski standardom, jakie Ron Howard wytyczył przy okazji swojego Wyścigu o rywalizacji Jamesa Hunta i Nikiego Laudy. Scenariusz Ronnie’ego Sandahla wypada tu bardzo solidnie, jednak warto pamiętać o ważnej kwestii – to nie jest film biograficzny, a jedynie inspirowany wydarzeniami. Żaden z bohaterów nie pokusił się o udział w projekcie, choć namawiano do tego szczególnie McEnroe’a. Po seansie Björn Borg powiedział:
Nie byliśmy w to z Johnem zaangażowani. Film jest OK, ale to czysta fikcja.
Natomiast John McEnroe był wręcz oburzony tym, co zobaczył:
Chociaż chciałbym, żeby był to dobry film, nie jest. Wiele faktów jest przeinaczonych. Nie rozumiem, czemu nie nakręcili filmu wiernie pokazującego tego, co się wydarzyło. Jeśli chcieli pokazać mnie jako dupka, mogli wymyślić lepsze rzeczy niż to, co widzimy na ekranie.
O dziwo ma to swoje plusy. Historia opowiedziana pod przykrywką jednego z najsłynniejszych pojedynków tenisowych zyskuje na uniwersalności. Dzięki temu Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem nie jest filmem dla fanów tenisa. Same potyczki na korcie ukazano bardzo ciekawie (wyrywkowo, ale z głową), co sprawia, że nawet osoby nielubiące tego sportu mogą udać się na seans bez większych oporów. Ponadto cała sekwencja finałowego meczu (trwająca około dwudziestu minut) przebiega tak dynamicznie, że nawet znający końcowe rozstrzygnięcie widz może poczuć się wciśnięty w fotel. Rozgrywka między Gudnasonem i LaBeoufem jest emocjonująca, a końcowe przesłanie można przenieść nie tylko na inne dyscypliny sportu, ale i na każdą dziedzinę życia. Borg/McEnroe to film o walce do końca i poszukiwaniu swego własnego ja, nawet wbrew wszystkim wokół. Trzeba mieć ambicje, by wygrywać, nie zaś zadowalać się pięknymi porażkami.
korekta: Kornelia Farynowska