AMERICAN BEAUTY
Tekst zawiera spojlery!
Kiedy myślę o American Beauty, pierwszymi obrazami, jakie przychodzą mi do głowy, są otwierające ujęcia z… Blue Velvet Davida Lyncha. Idylliczna sekwencja, podobnie jak film Sama Mendesa, wprowadza nas w świat wymarzonych amerykańskich przedmieść. Zamożnych jednorodzinnych domków, otoczonych równiutko ostrzyżonymi trawnikami i kwiatami o intensywnych, kuszących barwach. Wszystko skąpane jest w świetle, panuje lato, delikatny wiaterek rozwiewa liście pielęgnowanych przez mieszkańców drzew. To oaza bezpieczeństwa, spokoju i ładu. Ziszczone marzenie o udanym, spełnionym życiu. David Lynch w pewnym momencie, za pomocą sugestywnego zbliżenia, kieruje nasze spojrzenia w ziemię, wnika okiem kamery w to, co znajduje się pod naszymi stopami. Tam odkrywa kłębiące się robactwo i zgniliznę. Tworzy tym samym wyszukaną i niepokojącą alegorię. To – wydawałoby się – idealne miejsce zbudowane jest na bardzo wątpliwych fundamentach. Oglądaliśmy jedynie fasadę, za którą kryją się liczne patologie, zło i fałsz. Lynch w tej jednej mistrzowskiej sekwencji najpierw wznosi na naszych oczach raj, by potem spektakularnie go zburzyć.
Blue Velvet później zaczyna zmierzać w innym kierunku, eksplorując osobną problematykę. Sam Mendes pozostaje na tym terytorium, nie będąc oczywiście do tego stopnia ponurym. Przebywamy jednak w identycznej okolicy, filmowanej z taką samą wrażliwością. To ten sam nasycony kolorami świat i ci sami uśmiechnięci mieszkańcy, których największym zmartwieniem jest trudny wybór między wakacjami na Lazurowym Wybrzeżu a kupnem czwartego auta. American Beauty idzie na przekór temu fantazmatowi. Film Mendesa to wiwisekcja społeczeństwa dobrobytu, wyciągnięcie na wierzch wszystkiego, co od środka je niszczy.
Dobrze, że za scenariusz Alana Balla nie sięgnął ostatecznie Steven Spielberg, który tak długo był nim zainteresowany. Wątpię, by twórca Szeregowca Ryana potrafiłby wydobyć z tego tekstu tyle samo zjadliwej satyry. Mendes doskonale wyważył dramaturgiczną tonację, unikając ckliwości i patosu, które tak łatwo wpisałyby się w tę opowieść. Nasączył swój film sarkazmem i kuszącym kiczem (ah, te płatki róż). Reżyser Skyfall utrzymuje dystans, używa karykatury, pozwala na aktorską ekstrawagancję. American Beauty pozwolił zaistnieć na mapie światowego kina nowemu talentowi, Spielberg mógłby co najwyżej ukoronować doskonałe dla siebie lata dziewięćdziesiąte.
Jak American Beauty broni się prawie dwadzieścia lat od premiery? Nie ukrywam, że od zawsze darzyłem ten film ogromnym podziwem, dostrzegając w nim głównie momenty wielkie, przejawy genialności. Dalej uważam, że obsypany zasłużonymi Oscarami film Mendesa jest kinem bliskim doskonałości. Jednak ponowny seans sprawił, że dostrzegam kilka rys na jego jak dotąd nieskażonej reputacji.
Oczywiście, American Beauty to już klasyk i wzór ambitnego kina. Nie tylko pod względem podejmowanego problemu, ale również wybornej, smakowitej strony formalnej. Nie ma jednak nic przyjemniejszego od odświeżającej rewizji. Miano arcydzieła to cieniutka warstwa złota. Gdy ją zeskrobiemy, znajdziemy pod nią trochę rdzy i plastiku. Ciekawe, czy oprze się temu American Beauty? Nie bijcie. Znajdzie się też miejsce dla morza pochwał i ukłonów pod filmem Mendesa, ponieważ scen powodujących takie reakcje jest mnóstwo. Chciałbym jednak chwilę pobawić się w malkontenta, zgasić w sobie na moment zdeklarowanego fana.
Ponowny seans sprawił, że podałem w wątpliwość fakt, że Sam Mendes rzeczywiście panował nad materiałem i nie popełnił żadnych fauli. Takie odczucia prowokuje we mnie zestawienie ze sobą dwóch scen, w trakcie których wypowiadane są kluczowe dla filmu motta. W pierwszej z nich Kane dumnie wygłasza opinię: „żeby odnieść sukces, trzeba się wciąż wcielać w człowieka sukcesu”. Kochanek Carolyn to postać o karykaturalnym wizerunku, bohater tak sztampowy, banalny i zuniformizowany, że doskonale odnalazłby się wśród sobowtórów pojawiających się w American Psycho. Gdy wypowiada to zdanie, Mendes oddaje komiczność tej sceny. To nie dewiza życiowa, ale sposób na zdobywanie kobiet. Reżyser sprzedaje to widzowi w jednoznaczny sposób, przyjmuje dystans i pozycję cynika. To wysoka satyra. Film nie gubi wtedy właściwego sobie nastroju.
W drugiej scenie (prawdopodobnie najbardziej znanej) Ricky, pokazując Jane nagranie tańczącej na wietrze wśród liści torebki, w uniesieniu przekonuje córkę Lestera, że: „tego dnia zrozumiałem, że każda rzecz żyje swoim życiem. I że istnieje ta niewiarygodna, dobroczynna siła, która chce, żebym wiedział, że nie mam się czego bać. Nigdy. Wiem, że filmy są ledwie marnym odbiciem. Ale pomagają mi pamiętać. Muszę pamiętać. Czasami jest tyle… piękna… na świecie, że aż trudno je znieść. A moje serce… jakby miało się zapaść”. Nie otrzymujemy ani mrugnięcia okiem od twórców, ani ratującej od krępującej ciszy riposty. Mendes chciał zesłać objawienie, ale we mnie pozostawił wrażenie tandety. Obie te sytuacje mają dla mnie identyczny potencjał, w obu podniośle wygłaszane są tezy, z którymi Mendes mocuje się przez cały film. Obie mogą służyć za kluczowe do interpretacji hasło. Wypowiedź Buddy’ego Kane’a ma jednak charakter swobodnie wplecionej w film anegdoty.
Natomiast motto Ricka to nachalnie podana na tacy teza. Przez ekran aż przebijają się palące oczy scenopisarskie didaskalia: „TERAZ WIDZ MA SIĘ ZACHWYCIĆ”. To klucz, którym Mendes otwiera nam drzwi do metafizyki swojego dzieła. Klucz, ale też gwóźdź do trumny. Nie twierdzę, że to nie działa. Są w tej scenie konkretne pokłady liryki. Jednak w tym samym stopniu mnie ona ujmuje, co drażni. Jeśli wielkie American Beauty gdzieś chwieje się najmocniej, to właśnie tu. Obraz rozsadza mieszanka ogromnych ambicji i artystowskiego kiczu. Mendes lewą ręką z sukcesem sięga po pierwsze, ale prawą nieszczęśliwie moczy w drugim. Może właśnie dlatego American Beauty wciąż mnie tak fascynuje?
Moje wątpliwości wzbudzają również zaskakujące prawdziwe tożsamości dwójki bohaterów. Pułkownik Frank Fitts – konserwatysta, za pewne zdeklarowany republikanin i homofob – okazuje się homoseksualistą, a przyjaciółka Jane, Angela Hayes, chwaląca się swoją seksualną rozwiązłością i „zaliczonymi” chłopakami, jest dziewicą. Oczywiście nie dostrzegam problemu w samej fabularnej wolcie, ale w jaskrawości tych przykładów oraz i ich kumulacji. American Beauty przez ten zabieg za bardzo odrywa się od rzeczywistości, którą przecież tak wyraźnie komentuje. Uważam również, że wyjawienie prawdziwych tożsamości spłyca portrety psychologiczne tej dwójki. Oboje zostają wepchnięci w zbyt jasno zarysowane schematy. Mendes obraca cały świat na opak, zostawiając nieco za mało półcieni. Białe staje się czarne, czarne staje się białe. Wolałbym dowiedzieć się o tych postaciach czego innego. Nie tak brutalnie zdejmować im maski, za którymi kryje się zupełnie nowe oblicze. Reżyser skutecznie mnie zaskoczył, ale mam wrażenie, że też poszedł trochę na skróty.
To tak naprawdę jedynie drobne uwagi, wynikłe z ponownego seansu. Zarzuty, do których zasadności sam nie jestem do końca przekonany. Niemniej te wątki wzbudziły moje zainteresowanie. Nie przysłaniają one jednak tego, co w American Beauty wybitne i wyjątkowe. Szczególnie doceniam tych kilka scen, gdy Lester i Carolyn odsłaniają swoje najprawdziwsze, ludzkie „ja”. Gdy nie mają się już za czym kryć, czegokolwiek udowadniać czy cokolwiek demonstrować. Takie jest statyczne ujęcie, wieńczące sekwencję fatalnego dnia w pracy Carolyn. Nie udało się jej nikogo przekonać do kupna domu. Żona Lestera zasuwa kotary wychodzących na taras szklanych drzwi, przez które delikatnie prześwituje światło. Zaczyna krzyczeć i płakać, rozczarowana sobą, rozczarowana życiem. Zaraz uspokaja się i opuszcza pomieszczenie. Jednak my pozostajemy jeszcze kilka sekund w tym pokoju. Powietrze w nim wydaje się naelektryzowane, a olbrzymi ładunek emocji uderza nas z całą siłą.
Podobną moc ma moment, gdy Carolyn zorientowawszy się, że jej mąż został zamordowany, otwiera szafę, by schować broń. Postać grana przez Annette Bening w rozpaczy i przerażeniu rzuca się na wiszące wewnątrz koszule Lestera. To prawdziwa magia, aktorskie i reżyserskie mistrzostwo świata.
Podobne wpisy
American Beauty to rzecz jasna popis Kevina Spacey, wspaniale oddającego stopniowo ewoluującego Lestera. To cyniczny i sfrustrowany, ale też wrażliwy bohater. Burnham na początku w dosyć naiwny sposób buntuje się, wyładowując swój gniew na wszystkich i wszystkim, co go otacza. Później przechodzi przez okres zobojętnienia, by na końcu umieć wyrazić ogromne pokłady ciepła i empatii. To zauważam w mojej ulubionej scenie całego filmu. Tej, gdy Frank Fitts całuje Lestera w usta. Burnham nie reaguje gwałtownie, spogląda w oczy pułkownikowi. Doskonale rozumie tragiczną, wyniszczającą emocjonalnie sytuację, w jakiej znalazł się jego sąsiad. Lester z podobnego impasu potrafił się wydostać. Dla Fittsa pierwsza próba samorealizacji była klęską, rozniecającą w nim niemożliwy do zniesienia wstyd. Jedyną szansą, żeby go zgasić, było zabicie świadka jego upokorzenia. W tym momencie American Beauty sięga wyżyn dramatycznego napięcia.
Wspaniała, kończąca film sekwencja, łącząca w równoległym montażu rozciągnięte w czasie umieranie Lestera i reakcje jego najbliższych na strzał jest przewrotnie hymnem na cześć życia na to wszystko, co w nim doskonałe. Zdaję sobie sprawę, że finałowy monolog głównego bohatera utrzymany jest w podobnym tonie, co refleksja Ricky’ego o pięknie. Jest nawet jego parafrazą. Tylko że w tym przypadku nie razi ona mnie taką dosłownością. Traktuje o podobnym doświadczeniu, ale operuje prawdziwie wyszukanymi metaforami. Czuję wagę tych słów.
Lester Burnham umarł szczęśliwy, rozstajemy się z nim, gdy doświadcza nieskończonego amerykańskiego snu. To wielkie osiągnięcie, by historia z takim ładunkiem frustracji, klęsk, depresji i rozczarowań kończyła się szczerym happy endem.
korekta: Kornelia Farynowska