Connect with us

Recenzje

Powody, dla których GWIEZDNE WOJNY: OSTATNI JEDI nie jest znakomitym filmem

GWIEZDNE WOJNY: OSTATNI JEDI to film, który stawia widza w obliczu kontrowersji, gdzie tradycja sagi ściera się z nowymi wizjami.

Published

on

Tekst zawiera spojlery w niemal każdym akapicie!

Advertisement

Seanse kolejnych odsłon Gwiezdnych wojen stały się niemal postmodernistycznym doświadczeniem, w którym jakość filmu przestała być najważniejszym wyznacznikiem oceny. Kolejne części serii podlegają drobiazgowym analizom osób zebranych z grubsza w dwóch klubach: „świętością jest to, co jest w kanonie A” i „świętością jest to, co w kanonie B”. Różnica między kanonami A i B jest tak naprawdę żadna – z miliarda fanów sagi na całym świecie każdy za jedynie słuszne uznaje to, co uznaje. Po przejęciu Lucas Arts przez Disneya stało się jednak jasne, że losy świata po zakończeniu Powrotu Jedi należą tylko i wyłącznie do producentów nowej trylogii, zapoczątkowanej przed dwoma laty Przebudzeniem Mocy.

Nie pozostaje więc nic innego, niż po prostu zgodzić się z absolutnie każdą decyzją podjęta na linii J.J. Abrams – Kathleen Kennedy – Rian Johnson. Wszystkie „potwierdzone” i „na pewno prawdziwe” teorie na temat pochodzenia Rey, tożsamości Snoke’a, roli Luke’a czy nawet powrotu Jar Jara pozostają tylko wytworami fantazji fanów (jakkolwiek ciekawe i interesujące oraz logiczne by nie były). Wszystko, co jest prawdą, jest w Ostatnim Jedi i w niniejszym tekście nie mam zamiaru w jakimkolwiek stopniu podważać decyzji producentów i projektantów uniwersum – chociaż jest to niezwykle trudne zadanie.

Advertisement

Bodaj po raz pierwszy w historii wszechświata proporcje są odwrócone: fala powszechnego zachwytu recenzentów miesza się z chłodnym przyjęciem filmu przez fanów. Jednak gdzieś pomiędzy tymi dwiema siłami biegnie sobie pewna teoria, która zakłada, że rację mają po części wszyscy – i nie ma jej nikt. Odbieram Ostatniego Jedi jako nośnik świetnych idei świata Gwiezdnych wojen oraz jako nie do końca udany film.

1. Za długie, niepotrzebne wątki

150 minut seansu zapowiada mnóstwo wydarzeń, ale od razu można napisać: te gratisowe pół godziny można by spokojnie wyciąć bez straty dla historii. Zacznijmy od postaci Finna, na którego Johnson wydaje się kompletnie nie mieć pomysłu. Ciekawa w koncepcji postać dezertera z Nowego Porządku zostaje – wzorem Hana Solo – zamrożona w finale epizodu VII, by przebudzić się (ekhm…) w pierwszym akcie Ostatniego Jedi i zostać wysłana na przymusową misję znalezienia jakiegoś tajemniczego MacGuffina. Dołącza do niego młoda, zauroczona nim rebeliantka i razem spędzają kilkanaście minut na kiepskich dialogach i wymuszonych pościgach w galaktycznym kasynie, z dala od wojny. Podczas tych scen wymieniają uwagi na temat sensu brania udziału w przepychankach między rebelią a Nowym Porządkiem, ale wszystko wraca do normy, kiedy Finn uświadamia sobie, że „right thing to do” to jednak wrócić i walczyć, więc wraca – i walczy. Sceny w kosmicznym kasynie należą do zdecydowanie najsłabszych w całym filmie.

Advertisement

Nakręcone bez pomysłu, zmontowane bez spójności, napisane na siłę. Jeśli brakowało pomysłu na Finna, to czemuż nie pozwolić mu przeleżeć w śpiączce całą tę cześć, aby pozwolić mu wrócić mu – w jakimś świetnym zwrocie akcji – w epizodzie IX? Ach, tak, kontrakt Johna Boyegi… skąd to znamy? Z Powrotu Jedi, w którym postać Hana Solo nie ma praktycznie żadnego znaczenia, ale wraca, bo Harrison Ford ostatecznie dał się namówić na występ.

2. Postacie, które nic nie wnoszą

Równie mocno zastanawia mnie sens umieszczania postaci admirał Holdo w kontekście scenariusza. Pojawiła się na krótko, by w końcu poświęcić się, kierując pilotowany przez siebie statek wprost w głównego niszczyciela Nowego Porządku.

Advertisement

I tu jestem rozdarty – obiecałem nie podważać decyzji twórców odnośnie do postaci, ale nie mogę pojąć, dlaczego księżniczka Leia, i tak świadoma końca swej roli w nowej rebelii, pozwoliła Holdo pozostać na statku i umrzeć? Czy przed paroma chwilami Leia cudownie nie „odżyła” w przestrzeni kosmicznej i nie… przyfrunęła do swojej bazy? Może mogłaby to powtórzyć? Czy nie mógłby tego zrobić admirał Ackbar – otrzymując tym samym bohaterską scenę śmierci, na którą bez wątpienia zasługiwał? Cały sens Holdo – i cała rola Laury Dern – wydają się być wymuszone polityką równouprawnienia kobiecych ról i stanowisk.

Dokładnie tak samo jest z Beniciem del Toro, który służy w historii jedynie w oczywistej roli zdrajcy – wzorem Lando Calrissiana.

3. Merchandising ponad opowieść

Pozostając w temacie rzeczy niepotrzebnych, nie można nie wspomnieć o zabawnych stworkach – porgach, które, mimo całego swojego uroku, są jedynie „przeszkadzaczem” i bezsensownym dodatkiem. Nawet nieszczęsne Ewoki z Powrotu Jedi miały przecież sensowne uzasadnienie dramaturgiczne. Z porgami wiąże się też scena kolacji Chewbacci, która wnosi do fabuły… tak, nic do niej nie wnosi. Podobnie jakakolwiek scena z R2D2 czy C3PO. Wiadomo, to miło, że są – ostatecznie, cała ta saga kręci się wokół nich… ale równie dobrze mogłyby być rekwizytami stojącymi gdzieś na drugim planie.

Advertisement

Zresztą, te trzy postacie, znane z poprzednich odsłon, są chyba kluczowe do opisania kolejnego problemu filmu: otóż Ostatni Jedi za bardzo skupia się na byciu kontynuacją starych części i zapowiedzią IX epizodu, na byciu łącznikiem i częścią z góry ustalonej, drobiazgowo zaplanowanej strategii korporacyjno-artystycznej (w tej kolejności) niż na byciu spójnym, zamkniętym filmem.

4. Nowości tylko z nazwy

Scenariusz serwuje też kilka szoków, dawkowanych w scenariuszu. Jeden z nich dotyczy oczywiście pochodzenia Rey. Jeśli ktoś spodziewał się kwestii na miarę „jestem twoim ojcem” – to faktycznie, nieźle się zaskoczy. Otóż rodzicami Rey byli zwykli złomiarze, którzy sprzedali ją, a pieniądze przepili. To oczywiście interesująca decyzja, podobnie jak to, ze Kylo Ren zabija Snoke’a przed połową filmu i praktycznie zajmuje jego miejsce. Tym samym jego wahania ostatecznie rozstrzygają się (póki co) na korzyść Ciemnej Strony Mocy. Największym zaskoczeniem jest jednak postawa Luke’a Skywalkera, którego słowa wywracają do góry nogami absolutnie wszystko, co myśleliśmy o religii Jedi, Mocy i jego postaci.

Advertisement

Tylko że gdy przyjrzymy się temu wszystkiemu bliżej, dostrzeżemy, że Johnson i Kennedy, pod egidą Disneya, rozgrywają wszystko bardzo bezpiecznie. Kylo Ren jako arcyłotr zgadza się z założeniami marketingu i przypomina tym samym swojego idola i dziadka – Dartha Vadera. Rey pozostaje sierotą obdarzoną potężną mocą – ten wątek wydaje się mieć jeszcze najwięcej potencjału. Luke ostatecznie, pouczony przez Yodę, wykazuję pokorę i przyłącza się do walki z Ciemna Stroną i Nowym Porządkiem. Równowaga zostaje więc zachowana, a te wielkie nowości i niezwykłe zwroty akcji okazują się być nie aż takie szokujące. W istocie, nie wnoszą nic nowego – podział sił pozostaje taki, jaki był. A że po drodze wystąpiło trochę wahań? Przecież znamy to z poprzednich części.

5. Formalna poprawność, a może nawet… nuda?

W XXI wieku zrobienie filmu za 200 milionów dolarów, który wygląda fantastycznie, nie jest jakimś szczególnie imponującym osiągnięciem. Johnson już wcześniej udowodnił swoje oko do efektów specjalnych oraz ciekawie zaaranżowanych scen. Ostatni Jedi przynosi jedno genialne i jedno fajne rozwiązanie: to pierwsze to, rzecz jasna, niemy wybuch, a drugie – czerwono-biała otoczka finałowej bitwy.

Advertisement

A poza tym? Najbardziej oryginalna i fantazyjna kosmiczna saga od trzech odcinków (Przebudzenie Mocy, Łotr 1, Ostatni Jedi) zlewa się w jedną całość. Już film Abramsa zebrał kilka ambiwalentnych opinii na temat swojego wyglądu – z jednej strony przyjemnie było znów znaleźć się wśród starej, zakurzonej, przybrudzonej, zdezelowanej scenografii, a z drugiej – wszystko to było zupełnie nieoryginalne i zbliżało Gwiezdne wojny do przeciętnego filmu o kosmosie.

Ostatni Jedi kontynuuje tradycję poprawnych ujęć, rozegranych w większości bezpiecznie i bez szarży. Aha, dodaje kilka scen w slow-mo, które totalnie nie korespondują z klasycznym stylem opowieści.

Advertisement

6. Problemy ze strukturą scenariusza

Nie do końca kupuję również strukturę scenariusza. Bardzo łatwo zestawić film Johnsona z piątym epizodem sagi: Imperium kontratakuje. Ich położenie w trylogiach zespala je ze sobą, widać tez w Ostatnim Jedi oczywistą grę skojarzeń, na przykład na poziomie właśnie struktury. Oba filmy dzielą się na dwie linie fabularne: w jednej młody rycerz Jedi odbywa trening, a w drugiej jego przyjaciele, na czele rebelii, próbują przetasować swoje siły wobec nadchodzącego ataku wroga.

W kontekście ekranowych wydarzeń ciężko nie porównywać tych dwóch obrazów, a porównanie to jak na dłoni pokazuje, co z epizodem VIII jest nie tak. Otóż nie ma się w ogóle wrażenia, że jedne wydarzenia w jakikolwiek sposób wpływają na drugie. Poszczególne sceny filmu Johnsona są od siebie oderwane, a montaż nie pomaga w wytworzeniu napięcia. Nie ma się wrażenia, że jeśli Rey przerwie trening i wyruszy na pomoc przyjaciołom, to zmieni to cokolwiek. Wspomniany na początku wątek Finna wytwarza jeszcze jedną, zupełnie niepotrzebną linię, która tylko zaburza dramatyzm. I to zupełnie paradoksalnie – tutaj właśnie kryje się tajemnica: okazuje się, że do stworzenia ekranowego zagrożenia nie wystarczy kazać bohaterowi pobiec po jakiś odległy, magiczny przedmiot, który uratuje fabułę.

Advertisement

Żeby ten schemat zadziałał, widz musi niemal fizycznie odczuwać konsekwencje nieudanej misji. Każdy krok bohatera musi przynosić natychmiastowe skutki w sytuacji jego sprzymierzeńców. Finn i Rose, urządzający dyskusje o wyzwoleniu dzikich zwierząt i spędzający czas w więzieniach, nie sprawiają wrażenia dostatecznie zaangażowanych w akcję.

7. Idzie nowe, ale rządzi nadal stare

Wisienka na torcie: Przywódca Snoke. W Przebudzeniu Mocy narysowany niczym Imperator, rozbudził nadzieje i oczekiwania.

Z głosem Andy’ego Serkisa i demonicznym hologramem wydawał się niemal idealnym antagonistą. Kiedy poznajemy go „osobiście”, jedyne, co budzi, to uśmiech politowania. Dlaczego twórcom nadal się wydaje, że komputerowa animacja postaci humanoidalnych zdaje egzamin i nie wzbudza wątpliwości? Wielki, kinowy ekran nie ma litości. Snoke porusza się sztucznie i sztywno i nie rzuca nawet cienia grozy, którą epatował Imperator. Aż tęskni się za Palpatine’em… ano właśnie, sentyment do starych postaci bierze zupełnie górę nad nowymi.

Advertisement

Ostatnim argumentem, jaki wysuwam przeciw Ostatniemu Jedi, jest jego niemal manipulacyjna nostalgia. Nawet film Abramsa, z perspektywy czasu, wydaje się być w tym aspekcie bardziej wstrzemięźliwy. Nowe postacie: Poe, Finn, Rey i Kylo (z nich wszystkich najciekawszy) po prostu nikną pod ciężarem emocjonalnym scen z udziałem Luke’a, pojawienia się Yody oraz ostatniego ekranowego występu Carrie Fisher. Nowa trylogia miała być nową przygodą, nowa historią. A jednak jesteśmy już bliżej końca niż początku tej podróży i nadal najciekawsze wydaje się być zwiedzanie starych terenów, a nie poznawanie nowych. Jedyne ciarki, które miałem, miałem w scenach z Lukiem. Czy o to chodziło? Szczerze wątpię.

Advertisement