POLA ŚMIERCI. Wizytówka klęski antykomunizmu

Mam jednocześnie świadomość, że nie oglądam filmowej rozwałki w stylu Rambo, ale moje poczucie gustu kinematograficznego chciałoby czegoś więcej niż tylko załamywania rąk, obcierania czoła z potu oraz tęsknych spojrzeń na zabieranego przez Khmerów przyjaciela. Zwłaszcza że wiele godzin spędziłem na oglądaniu zdjęć wojennych zarówno z konfliktu USA–Północny Wietnam, jak i Wietnam–Kampucza, a z nich wylewało się okrucieństwo hektolitrami. W porównaniu z nimi charakteryzacja w produkcji Rolanda Joffé wygląda, jakby ktoś dopiero uczył się efektów specjalnych.
No cóż, ta angielska wstrzemięźliwość filmowa niewątpliwie pozostawia u widza spore pole dla wyobraźni. A jestem pewien, że po ten rodzaj kina sięgają wyłącznie ludzie w nią solidnie wyposażeni. Więc aż tak się nie zmartwiłem bezpłciowością Schanberga i ogólną delikatnością wizualną filmu. Na uważnym i uczuciowym widzu obraz Joffé z pewnością zrobi wrażenie. Zirytował mnie natomiast zmarnowany potencjał innej postaci, a mianowicie znanego fotografa wojennego, Ala Rockoffa. W tej roli obsadzono szalenie plastycznego aktora, jakim jest John Malkovich.
Sądzę, że reżyser Pól śmierci nie za bardzo miał pomysł, jak uczynić Ala przydatnym dla całej historii, nie przyćmiewając równocześnie mdłej kreacji Sama Waterstona. Musiał jednak wprowadzić jakiś wątek bardziej sensacyjny, żeby całość filmu nie okazała się już całkiem monotonna. Skoro faktyczne wydarzenia z życia Schanberga na to nie pozwalały, lepiej było podkoloryzować rzeczywistość z kimś na drugim planie. Padło na Malkovicha. Mam tu na myśli epizod z podrabianiem zdjęcia do paszportu Prana, z którego wywołaniem tak beznadziejnie walczył Rockoff we francuskiej ambasadzie. W rzeczywistości nic takiego się nie stało, a Pran dostarczył jedno ze swoich starych zdjęć.
Podobne wpisy
To jednak szczegół ważny bardziej dla filmoznawców, którzy z uporem maniaka dociekają, jak wiernie film odtwarza książkę Schanberga. Po kilkunastu miesiącach jednak nie to pozostaje w pamięci z całej produkcji, a np. muzyka Mike’a Oldfielda. Z nią jest ten sam problem, co i z całym filmem. Da się jej słuchać tylko i wyłącznie bez patrzenia na obraz, a to i tak nie wszystkich kompozycji. Niektóre aż za bardzo chcą udawać nowoczesną muzykę ilustracyjną, jakby brały udział w castingu do któregoś z filmów Luisa Buñuela. Ani więc to minimalizm Philipa Glassa, ani ekspresjonizm Arnolda Schönberga, ani tym bardziej synkretyczna nuta Vangelisa z czasów albumu Earth. Na dodatek połączenie tych dysonujących elektrokawałków z bardziej dramatycznymi scenami walk i ucieczek, które i tak same w sobie są atonalne i głośne, wypada nienaturalnie, niemal jak scena pobudki Maksa i Alberta w Seksmisji Machulskiego.
Co tu dużo mówić. Niech gwoździem do trumny dla ścieżki dźwiękowej Pól śmierci będzie informacja, że jeden z najbardziej melodyjnych i komercyjnie znanych kawałków z tego soundtracku, Étude, nie jest nawet kompozycją Oldfielda. To nowy aranż utworu Recuerdos de la Alhambra Francisco Tárregi. Jednego jestem pewien. Przy całym szacunku dla twórczości kompozytora Tubular Bells lepiej, żeby nigdy już nie komponował muzyki do filmów o tematyce wojennej, a może i do jakichkolwiek innych, co zresztą w jego karierze stało się faktem.
Z innych rzeczy, które zapadają w pamięć po seansie Pól śmierci, to zdjęcia Chrisa Mengesa. W przeciwieństwie do montażu i muzyki tutaj na szczęście jest dobrze. Prowadzenie kamery wygląda płynnie i intuicyjnie, a piękno tajskich plenerów zostało efektownie wykorzystane. Widać to już w pierwszej minucie filmu, kiedy na ekranie pojawia się sugestywny obraz dziecka w żołnierskim hełmie, które siedzi na ichniejszej krowie i gapi się w ołowiane niebo. Gdzieś ponad chmurami przelatuje samolot. Po dźwięku silników można się zorientować, że to jakiś myśliwiec albo bombowiec. Zrzuci porcyjkę napalmu czy nie? A może wystrzela paru żółtków z działka pokładowego w imię jakichś zachodnich ideałów nakazujących bezwzględną walkę z Wietkongiem, a tak naprawdę z ZSRR i jego satelitami?
2,5 miliona ton bomb wystarczyło, żeby wytłuc setki tysięcy Kambodżan. Efektów politycznych jednak nie przyniosło. Dla laureata pokojowego Nobla Henry’ego Kissingera i aferzysty Richarda Nixona liczyła się jedynie ślepa walka z komuchami. Z tego powodu scenarzysta Pól śmierci, Bruce Robinson, ustami Sydneya Schanberga zrobił wiele przytyków nie tylko Nixonowi, ale również jego następcom, Geraldowi Fordowi i Jimmy’emu Carterowi. Jedno jest pewne. Miejsca nazywane przez Prana Polami Śmierci to wytwór białego człowieka i o tym ubocznym efekcie wojny w Wietnamie jest film Joffé.
Choeung Ek jest najbardziej znanym masowym grobem, a jednocześnie muzeum nieopodal stolicy Kambodży Phnom Penh. Zamordowano tam około 17 000 osób. Zabójcy, którymi były często dzieci, zwykle nie mordowali za pomocą broni palnej. Amunicja była zbyt cenna. Używano narzędzi podręcznych, młotków, łopat, ofiarom zakładano na głowę foliowe worki, a gardła podrzynano ostrymi krawędziami palmowych liści, niemowlęta chwytano za nóżki i roztrzaskiwano o pnie drzew na oczach rodziców. Zginąć można było z powodu delikatnych rąk, znajomości obcego języka, noszenia okularów, a przede wszystkim za to, że się potrafi myśleć i posiada się wiedzę. Tak mocnych scen nie ma w filmie Pola śmierci. Robi jednak wrażenie, kiedy Pran po ucieczce z obozu trafia na jedno z takich miejsc egzekucji. Próbuje przez nie przejść, lecz zapada się w płytkich, błotnistych grobach, w których leżą wyżarte chemikaliami ludzkie szczątki.
Mam takie wrażenie, że Roland Joffé chciał mi jako widzowi powiedzieć, że to dziecko w hełmie z początku filmu tam i tak zostanie, niemal jak symbol policzkujący nasz cywilizowany grajdołek. Nikt mu nie pomoże, bo jest za małe, nie ma dających się wycenić poglądów, a sama jego naturalna chęć życia jest po prostu rynkowo za tania. A więc malec zniknie gdzieś między tysiącami kości na Polach Śmierci albo sam przypadkowo uratuje się z wojennej pożogi, nie mogąc rozpoznać, który ze szkieletów należy do matki lub ojca. Wybór należy do enigmatycznego losu, a nie ludzkiej historii, na którą podobno mamy wpływ.
Tyle wad ma ten film, a tak porusza.
korekta: Kornelia Farynowska