POLA ŚMIERCI. Wizytówka klęski antykomunizmu
Debiutancki film Rolanda Joffé miał premierę w czasach, kiedy w Kambodży reżim Czerwonych Khmerów miał już za sobą apogeum ludobójstwa. Zanim jednak formalnie upadł, co nastąpiło dopiero w 1999 roku, można by zrobić jeszcze wiele filmów o tamtych wydarzeniach. Nie licząc kilku dokumentów, do historii kina przeszedł jednak tylko jeden. Pola śmierci są właściwie jedynym tak mocnym śladem we współczesnej kinematografii fabularnej po tragedii w Kambodży. Nie zrobili go Amerykanie, co jest nawet oczywiste. Konflikt w Wietnamie filmowali aż do znudzenia, bo był dla nich politycznie wygodniejszy, w między czasie wybielając Czerwonych Khmerów i finansując ich ludobójczą działalność. Całe szczęście, znalazła się angielska ekipa z producentem Davidem Puttnamem na czele. Powstał film niemal tak zły, co i dobry, a przynajmniej zapadający w pamięć.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat widziałem film Rolanda Joffé kilka razy. Za każdym podejściem odczuwałem mniej więcej to samo zainteresowanie, jak i podobnie się krzywiłem. Mimo wad sądzę, że tak powinno być z filmami, które roszczą sobie prawo do zapisania się w historii kina. Niewątpliwie Pola śmierci warto traktować jako ważną część kanonu zaangażowanego politycznie kina wojennego. Oczywiście to nie oznacza, że należy ten film oceniać bezkrytycznie, bo technicznych wad w nim pełno jak pręg na grzbiecie azjatyckiego tygrysa.
Zacznę więc od tego, co najgorsze. Za każdym razem, gdy oglądam Pola śmierci, a ostatni raz zrobiłem to mniej więcej tydzień temu, ciągle widzę ten sztuczny podział na dwie słabo ze sobą powiązane historie. Pierwsza dość niespójnie i lakonicznie opowiada o pobycie w Kambodży Sydneya Schanberga (Sam Waterstone), amerykańskiego korespondenta New York Timesa wraz z grupą kolegów po fachu (John Malkovich, Julian Sands). Dziennikarz ma ostre parcie na zrobienie jakiegoś kontrowersyjnego tematu. Niespodziewanie okazuje się nim amerykańskie bombardowanie centrum miasta Neak Luong. Jest wiele ofiar. Są wśród nich dzieci. Część mediów przychylnych USA chce umniejszyć rozmiary tragedii, na co Schanberg nie ma zamiaru się zgodzić. Wydaje się, że to jest ten moment, gdy przeistacza się z żądnego sensacji pismaka, w dziennikarza, który chce pokazać zachodniemu światu bolesną prawdę o czysto politycznych, a niehumanitarnych interesach USA w tym regionie Azji.
Właśnie do tej historii przyklejona jest opowieść o życiu Ditha Prana. Trzeba przyznać, że akurat ta część filmu jest znacznie lepiej nakręcona i zmontowana. Pran pomagał Schanbergowi jako tłumacz aż do deportacji Amerykanina do Tajlandii. Jemu się to nie udało. Przeżył tylko dlatego, że udawał niewykształconego wieśniaka, który niezbyt wiele myślał, nie umiał czytać i pisać, ale za to chciał w pocie czoła pracować na rzecz rewolucji jako rolnik. Wkrótce został osadzony przez reżim Czerwonych Khmerów w rolniczym obozie pracy, skąd w końcu uciekł i wyemigrował do USA. Nim jednak dotarł do bazy uchodźców w Tajlandii, był zmuszony przejść wiele kilometrów przez zalane wodą i błotem miejsca kaźni ofiar Czerwonych Khmerów. Nazywał je Polami Śmierci. W Stanach pracował jako fotoreporter, nota bene w tej samej gazecie co Schanberg, który wkrótce napisał o nim książkę The Death and Life of Dith Pran.
To na jej podstawie Roland Joffé zrobił film Pola śmierci, osadzając w roli Prana Haing S. Ngora, debiutanta i rodowitego Kambodżanina. Haing doskonale znał piekło wojny domowej w swoim kraju. Sam był więźniem, musiał wyprzeć się swojego zawodu lekarza, stracił żonę wraz z dzieckiem, a na koniec już w Stanach został zastrzelony przez chińskich członków ulicznego gangu. Zdążył jednak zgarnąć Oscara za rolę Prana i założyć fundację pomagającą ofiarom wojny w Kambodży.
Oczywiście na końcu wspomniane przeze mnie historie Prana i Schanberga się łączą, jednak konstrukcja postaci amerykańskiego dziennikarza pozostawia mocny niedosyt. Ja na przykład spodziewałem się jego większego zaangażowania, przyznaję, trochę bardziej sensacyjnego, w uratowanie Prana, który przecież był przyjacielem Schanberga. Ta ich przyjaźń była tak mocno w filmie podkreślana. Nawet Rockoff robił Schanbergowi wyrzuty, że ten wcale nie robi wszystkiego, żeby uratować Prana. Zgadza się, jest pokazane, że Schanberg wraz z Rockoffem podejmują próby uratowania tłumacza. Są one jednak nieco zbyt bezpieczne jak dla percepcji współczesnego kinomana. Odstają więc od stylistyki kina wojennego naszpikowanego dramatycznym zaangażowaniem, do jakiego przyzwyczaili nas Oliver Stone albo Michael Cimino. Może dlatego odebrałem je za trochę nijakie.