PINGWIN. Utracona magia superbohaterskiego złoczyńcy [RECENZJA pierwszego odcinka]
Na platformie Max dostępny jest pierwszy odcinek długo oczekiwanego serialu Pingwin. Nie będzie to jednak ratunek dla DC, jeśli ktoś jeszcze mógłby tak przypuszczać. Oswald Cobblepot (Pingwin) w świecie Matta Reevesa utracił swoją surrealistyczną magię. Na ekranie stał się standardowym przestępcą w stylu włoskim. Zgubił swoje superbohaterstwo, a niewątpliwie je miał u Tima Burtona i w komiksach, chociaż serial sportretował go zgodnie z literackim wzorcem. Stało się tak, ponieważ realność narysowana na papierze jest znacznie bardziej umowna niż ta ekranowa. A poza tym ta powaga wyzierająca z pierwszego odcinka przywodzi na myśl raczej Ojca chrzestnego niż kino superbohaterskie. No chyba że Pingwin nie jest jego częścią. Czy jednak wtedy, gdy oderwie się go od legendy Batmana, będzie umiał sobie poradzić jako samodzielna postać w mafijnym serialu, z którego odessano wszelkie supermoce fantasy i elementy science fiction? Nie, bo już stał się płaski, nie komiksowy, a nawet wręcz nudny; jedynie odfajkowuje kolejne punkty na liście, jak powinien wyglądać szablon serialu w staromodnym klimacie noir.
To pojęcie „noir” ktoś wziął sobie z twórców Pingwina bardzo dosłownie do serca. Serial jest ciemny, nie w sensie klimatu emocjonalnego, ale jasności kadrów. Niektóre z nich mają założone coś w rodzaju delikatnego filtra winietującego, przez co w miarę widać tylko centralną część kadrów. Kontrasty są duże, cienie głębokie, nawet w dzień. Bez jasnego telewizora oraz nawet z jasnym, ale przy mocnym świetle bocznym właściwie nic nie widać. Serial będzie sprawdzał się więc, i to bez wizualnej rewelacji, w ciemnym pomieszczeniu z oledowym ekranem lub bardzo dobrej jakości miniledową matrycą z setkami niezależnie podświetlanych stref. W innych przypadkach seans tylko zmęczy oczy, a w niektórych scenach i tak niewiele zobaczymy prócz pozbawionej kontrastu twarzy Pingwina gdzieś w centralnej części obrazu. Czy ma to sens? Zamysł artystyczny niewątpliwie był, podobnie jak w Batmanie, ale świat przedstawiony w pełnometrażowym filmie Reevesa był o wiele bogatszy. W odcinkowym Pingwinie trudno nieraz znaleźć uzasadnienie, dlaczego zwykłe sceny rozgrywające się w stylizowanej przestrzeni knajpiano-biurowej mają tak ściemnione dalsze plany, a nawet część pierwszych. Podczas oglądania pierwszego odcinka miało się ochotę niekiedy sięgnąć do telewizora i ściągnąć tę denerwującą zasłonę, żeby głębiej wizualnie odetchnąć.
Twórcy za przykładem The Boys zrezygnowali z jednolitej czołówki. Zdecydowali się na sytuacyjnie pokazywany sam tytuł. Pierwsze jego odsłonięcie nie zrobiło jednak wrażenia. Nawet to wkomponowanie twarzy denata w przezroczyste napisy było jakieś takie zbyt wyważone, wręcz grzeczne. Może Pingwinowi właśnie przydałby się niezależny, jednolity, charakterny wstęp, skoro on jako złoczyńca jest wizualnie niezbyt efektowny. Problem w tym, że stworzenie dobrej czołówki to prawdziwa sztuka, więc Reeves wraz z ekipą zapewne nie chcieli ryzykować. Gdy pisałem, że Pingwin jest wizualnie nieefektownym złoczyńcą, miałem na myśli jego sposób poruszania się, ogólną sprawność i brak dopasowania do kina superbohaterskiego. Mam z tym antagonistą duży problem, chociaż nie widziałem go wcześniej, gdyż Pingwin był otoczony innymi, ważniejszymi od siebie postaciami. Poza tym był o wiele bardziej charakterystyczny u Burtona. Potrafił się skryć. Teraz jest samodzielnym bohaterem, więc mój problem wyszedł na światło. Dlatego powątpiewam, czy należał się Pingwinowi serial, bo nie jest on w stanie jako główna postać bez zrównoważenia inną o odmiennej moralności zaskarbić uwagi widza w wystarczająco intensywny i autentyczny sposób, nawet w świecie fikcji. No chyba że ktoś lubi tak popularne dzisiaj, ale w gruncie rzeczy naiwne dramatycznie romantyzacje przestępców kreujących się na wielkie charaktery. Zaczął kiedyś tę serię F.F. Coppola swoim Ojcem chrzestnym. Dzisiaj w ramach kina superbohaterskiego wyłuszczono Pingwina, żeby zrobić o nim serial, ale to jak na razie mały charakter, przynajmniej po pierwszym odcinku.
Wybił się jednak Colin Farrell. Zrobił to już w pełnometrażowym Batmanie Reevesa, a w serialu udowodnił, że jego życiowe doświadczenie doprowadziło go już do tego etapu bycia aktorem, iż jako czarny charakter może wziąć na kark cały film i zrobić z tego coś naprawdę artystycznie wartościowego. Nie mógł jednak naprawić utraconej magii superbohaterskiego złoczyńcy, który stał się zwykłym przestępcą, a takich pozujących na „ikony” we współczesnym kinie mamy na pęczki. Po co nam jeszcze jedna opowieść o tym, jak jakiś pomniejszy mafioso, mordując z powodu impulsu Alberta Falcone’a, w sumie także jakiegoś tam, dostaje nagle szansę na stopniowe zdominowanie świata przestępczego w Gotham. Pozostaje tylko zapytać, gdzie jest Batman, skoro tak precyzyjnie zawsze potrafił ogarniać świat nawet tych bandziorów, którzy kradli torebki starszym paniom. Przydałoby się go jednak zobaczyć w Pingwinie, który jako serial niczym unikalnym się nie charakteryzuje – ani muzyką, ani znaną obsadą, ani montażem, ani zdjęciami. Jest to profesjonalne rzemiosło filmowe, lecz kręcone przez twórców zmęczonych swoim profesjonalizmem, jak profesor tuż przed emeryturą prowadzący po raz tysięczny swój niegdyś najlepszy wykład. Tak więc pierwszy odcinek tylko dzięki Colinowi Farrellowi 5/10.