Oceniamy BATMANA Matta Reevesa
Na ekranach kin oglądać możemy już długo wyczekiwany, najnowszy film o Batmanie. Mieliście już okazję przeczytać naszą recenzję, dziś zapraszamy do zapoznania się z szerszym odbiorem – o Batmanie kilka słów napisała część naszej redakcji.
Filip Pęziński
Matt Reeves doskonale wie, co chce swoim filmem opowiedzieć i jakich użyć do tego środków. Jego Batman to dojrzały i przemyślany film dla dorosłych. Bardzo bliski komiksowi, a szczególnie takim tytułom jak Długie Halloween, Ziemia jeden czy Ego, ale nietraktujący przy tym materiału źródłowego jako kuli u nogi, np. radykalnie zrywając z mitem filantropa-zbawcy. Garściami czerpie też z kina noir w duchu klasyków lat 70. jak Klute czy Chinatown, ale i niezapomnianych thrillerów amerykańskich w postaci filmów Davida Finchera czy Milczenia owiec.
Być może były Batmany z pojedynczymi lepszymi rolami i ciekawiej wykreowanymi postaciami, ale nigdy nie było takiego, gdzie widz nie musi obawiać się odejścia danej postaci z centrum uwagi, bo każda jest tu po prostu równie interesująca. To naprawdę niezwykły, organiczny i uzupełniający się zespół aktorski, który bez wątpienia stanowi fundament sukcesu artystycznego produkcji.
Batman trzyma równy poziom przez bite trzy godziny i mimo snujących się, detektywistycznych sekwencji, z których jest właściwe utkany, ani przez chwilę nie pozwala się nudzić. Również dzięki perfekcyjnej stronie wizualnej i ujmującej ścieżce dźwiękowej autorstwa Michaela Giacchino.
Znakomite kino, rewelacyjny film o Batmanie i prawdopodobnie najlepszy film superbohaterski ostatnich 30 lat. Czyli od premiery Powrotu Batmana Tima Burtona, który to notabene jest ulubionym filmem o tej postaci zarówno Matta Reevesa, jak i Roberta Pattinsona. Co czuć w ich triumfalnym dziele.
⑨
Maciej Niedźwiedzki
Dwie największe filmowe tajemnice – przeszłość rodziców Bruce’a i motywacje Riddlera – zostają wyłożone w sposób tak niezdarny, że aż można chwycić się za głowę. W pierwszym przypadku to łopatologiczne (scena po scenie) skonfrontowanie relacji Falcone’a i Alfreda. W drugim antagonista roztkliwia się nad losem biednych, głodnych, zziębniętych dzieci z podupadających sierocińców, a chwilę potem… zalewa całe miasto. Kiedy indziej w trakcie przesłuchania jednego z bandziorów Batman słyszy, że skorumpowany jest CAŁY SYSTEM (!!!). Kiedy i na podstawie czego Batman dochodzi do wniosku, że ludzie potrzebują nadziei, a nie zemsty, chyba na zawsze pozostanie zagadką. Batman to składak (na wyrobionych gwintach) i sklejka (na taśmie biurowej).
Kryminalny wątek mógłby być dłuższy, by jakoś złączyć ze sobą kolejne morderstwa. Łamigłówki mogłyby nie być jedynie słownymi zabawami dla samej zabawy („bo kłamał jak z nut” – okej, mam to, ale whatever). „Serial killer” intrygę można by też w całości wyciąć, bo ma ona znikome znaczenie w kontekście finałowego starcia.
Batman to mozolne rozstawianie pionków po planszy a nie rozwijanie jednolitej, zmierzającej w konkretnym kierunku fabuły, nie budowanie mających ręce i nogi konfliktów. Teraz filmy co raz częściej muszą być fragmentem jakiegoś uniwersum, jakiejś większej opowieści, kolejnej nieszczęsnej franczyzy. Batman jest ofiarą tego podejścia i jako samodzielna historia nie broni się w ogóle. Matt Reeves ma oko do kadrów, światła i kompozycji, ale wysłałbym go na korepetycje dla scenarzystów (poziom początkujący), zanim zasiądzie do pisania drugiej części. Trzy efektownie zaprojektowane, ładnie wyglądające sekwencje – bijatyka w klubie, pogoń za Pingwinem, zadymiony finał – to naprawdę za mało. Nie nazwę Batmana filmową katastrofą, ale obawiam się, że pod przewodnictwem Reevesa seria z Człowiekiem Nietoperzem właśnie tam zmierza. Niestety.
④
Natalia Hluzow
Po dziesięciu chudych latach Matt Reeves dostarcza fanom Batmana nie tylko film, za który w końcu nie muszą się wstydzić, lecz arcydzieło deklasujące wszystko, co o Mrocznym Rycerzu nakręcono do tej pory – nawet trylogię Nolana, która wyniosła film superbohaterski do rangi sztuki. Seria mistrza stawiała bowiem bardziej na jego autorską wizję niż na wierność komiksowemu pierwowzorowi. Tymczasem film Reevesa to Batman w czystej postaci; dzieło, które przypomina, dlaczego zwykło się go nazywać największym detektywem świata. To także reżyserski majstersztyk z pogranicza ponurego thrillera, psychologicznego dramatu i klasycznego filmu noir.
Matt Reeves serwuje widzom trzygodzinną ucztę, pozwalając delektować się każdym ujęciem. Powolna narracja buduje napięcie, sceny wybrzmiewają bez pośpiechu, a szalone tempo zarezerwowane jest wyłącznie dla obłędnych scen walk i pościgów. W Batmanie zachwyca właściwie wszystko – od scenografii, przez kostiumy, charakteryzację, zdjęcia, montaż i muzykę, po absolutnie doskonałe aktorstwo. John Turturro, Colin Farrell i Paul Dano zasługują na Oscary, Jeffrey Wright w roli Jima Gordona bije na głowę samego Gary’ego Oldmana, a Zoë Kravitz pozostawia w cieniu niemal wszystkie swoje poprzedniczki. Nad całą tą genialną obsadą góruje zaś Robert Pattinson, który właśnie zapisuje się na kartach historii jako najlepszy Batman w dziejach kina.
Jego bohater nie musi wyglądać jak czołg, by siać postrach, ani krzywić się i stękać, byśmy dostrzegli jego ból. Wystarczą postawa, timing i spojrzenie aktora. Nie trzeba też rozwodzić się nad tym, jak to w Gotham City straszno, brudno i duszno. Wynika to z samej tkanki filmu. I wreszcie zbędne są najlepsze efekty specjalne, jakie widział świat. Zdumiewający efekt dają gra światłem i cieniem, manipulowanie ostrością oraz nieoczywiste kadrowanie. Matt Reeves swoim dziełem wraca nie tylko do komiksowych korzeni Batmana. Sięga do esencji sztuki filmowej, przypominając, że popkultura i artyzm wcale nie muszą się wykluczać.
⑩
Tomasz Ludward
Oglądając Batmana, łatwo ulec iluzji, że dostajemy film całkiem nowy. Twórcy argumentują to noirowym sznytem, pogrążonym w absolutnym mroku Gotham, i Robertem Pattinsonem, przyodziewającym kostium Batmana, by trochę chronić obywateli miasta, a trochę odwalać detektywistyczną robotę za śledczych. Te cechy filmu Matta Reevesa idą w parze z zapierającymi dech w piersi technikaliami. W Batmanie w końcu czuć stęchliznę miasta, słychać pisk szczurów wyłażących z kanałów. Dosadna i oszczędna oprawa muzyczna Michaela Giacchino spowija całość mrokiem. I tu wrażeniometr wydaje się, niestety, mocno hamować, bo im dalej w miasto, tym łatwiej zgubić orientację.
W historii prezentowanej przez Reevesa brakuje wyraźnych drogowskazów. Co jest jej istotą? Czy jest to opowieść o metropolii zaszczutej intrygami, którą bierze sobie na celownik nieobliczalny Riddler? Czy raczej powinniśmy pozostać przy samym Batmanie, analizując jego rolę w społeczeństwie i piętno, jakie kostium pozostawia na aspołecznym i przezroczystym Waynie? Do końca nie wiadomo, bo ten, rasowy przecież, kryminał chwyta kilka srok za ogon, zostawiając fabularny niedosyt.
Kuleje nie tylko scenariusz, ale również postacie drugoplanowe. Oprócz Kobiety-Kot, jasno artykułującej swe motywacje – chce odnaleźć przyjaciółkę – cała reszta bohaterów wydaje się mocno niedopracowana. Przykro było patrzeć głównie na Pingwina, który pogubił swoje komiksowe atrybuty, skupiając się w pełni na mało wyrafinowanej gangsterce. Czający się na niego komisarz Gordon, jak to Gordon, jest niezłomny i nie bierze w łapę. Brakuje mu jednak determinacji i samodzielności, które cechowały postać odgrywaną przez Gary’ego Oldmana. W końcu the Riddler – arcyłotr o niewinnej twarzy Paula Dano powiela zbrodnicze schematy znane z filmów Christophera Nolana. Naczelny antagonista eskaluje zło w formie, która już dawno się przejadła. Człowiek zagadka przez to rzadko szokuje w swym modus operandi. Daleko mu chociażby do pełnych napięcia wstawek z Mrocznego rycerza, które fundował nam Joker. Pamiętacie dwa uzbrojone w bomby promy?
Nowy Batman niestety nie doskoczył do moich oczekiwań i poza olśniewającą oprawą nie ma zbyt wiele w zanadrzu. Sprawa wyglądałaby pewnie inaczej, gdybym fundował sobie seanse poprzednich Batmanów rzadziej lub gdybym urodził się później – tym sposobem film Matta Reevesa mógłby być moim punktem odniesienia w serii o Człowieku Nietoperzu. Nie ekscentryczny Burton, nie popkulturowy Schumacher, nie realistyczny Nolan.
⑤
Dawid Myśliwiec
Choć Batman to film, który nie spełnia składanych obietnic, film Matta Reevesa ogląda się z zapartym tchem. Skąpana w Fincherowskiej estetyce najnowsza produkcja o Człowieku Nietoperzu to monumentalna opowieść (tylko kilka minut poniżej 3 godzin!), która imponuje ambicjami, ale – jak to często bywa w przypadku takiego rozmachu – nie potrafi utrzymać równego poziomu.
Bo o ile Batman jako zamaskowana postać intryguje i imponuje determinacją – zwłaszcza tą detektywistyczną – o tyle Bruce Wayne „w cywilu” jest mocno niedookreślony i pozbawiony charakteru. Nie ma go też np. Alfred (Andy Serkis), który na tle swych poprzedników wypada wyjątkowo blado, a szpitalna scena pomiędzy tymi dwoma bohaterami wywołuje zgrzytanie zębami. Nie dziwi jednak, że w tym blisko trzygodzinnym maratonie Reeves nie ustrzegł się słabszych momentów – błędem było wybranie tak długiego metrażu, który tylko największym filmowcom udaje się w stu procentach zapełnić wartościowym materiałem. W Batmanie podobać się może jego organiczność – jest brudno, brutalnie i bardzo realistycznie.
Już u Nolana Gotham było przestępczą kloaką, ale u Reevesa stało się prawdziwym jądrem ciemności. I choć wydaje się, że pierwszą bitwę z całym złem tego miasta wygrał Mroczny Rycerz, Bruce Wayne będzie musiał zapuścić nieco cojones, zanim stanie do walki z tym, co zdają się szykować dla niego arcyłotrzy Gotham.