W trakcie zdjęć reżyser był w na tyle zaawansowanym stanie alkoholizmu, że niekiedy w ogóle nie można się było z nim dogadać. W późniejszych wywiadach Coburn wspominał, że Peckinpah był w pełni aktywny zaledwie przez cztery godziny na dobę, a swój dzień zaczynał od kolejki kilku głębszych, aby tylko zastopować drgawki. Rzecz nie do pomyślenia w dzisiejszym Hollywood. A jednak wtedy nikt nie odważył się otwarcie kwestionować sposobu pracy „krwawego Sama”, mimo że na planie często dochodziło do spięć pomiędzy nim a producentami, którzy ostatecznie musieli go siłą wysłać do domu. Stan Peckinpaha, wiecznie niestabilna pogoda, liczne usterki techniczne oraz nawiedzająca ekipę epidemia grypy sprawiły, że przypominający niekiedy pole bitwy proces filmowania przedłużył się aż o trzy tygodnie i pochłonął dodatkowe półtora miliona dolarów (zamykając cały budżet w kwocie powyżej czterech baniek).
Ta kwota zwróciła się potem w kinach z nawiązką, chociaż ostatecznie odbiór filmu był poniżej oczekiwań. Głównie dlatego, że włodarze MGM mocno pocięli gotowy materiał, z ponad dwugodzinnego widowiska czyniąc nieco ponad półtoragodzinny bajzel (tak czy siak dzierżący kategorię wiekową R). Aktorzy, ekipa i zwłaszcza Peckinpah, który próbował nawet usunąć swoje nazwisko z napisów, odwrócili się jak jeden mąż od tak promowanego dzieła, które dopiero piętnaście lat później doczekało się większego uznania. W 1988 roku ukazała się jego odrestaurowana, pierwotna wersja (tak zwane Turner Preview Version). A w blisko dwie dekady później na domowym rynku pojawiła się edycja specjalna, trwająca sto piętnaście minut. Jakby tego było mało, własną edycję otrzymała też telewizja, gdzie zamiast niektórych scen przemocy i nagości pokazano widowni sekwencje nieobecne nigdzie indziej.
Jak na ironię, to monstrum w każdej możliwej formie pozostaje co najmniej intrygujące. Jasne, można narzekać na to, że zarówno Coburn, jak i Kristofferson są znacznie starsi od swoich rzeczywistych odpowiedników. Scenariusz Rudy’ego Wurlitzera – który Peckinpah przepisał całkowicie na swoją modłę – jest strasznie nierówny, a i montaż w wykonaniu Rogera Spottiswoode’a (późniejszego twórcy Bonda numer 18) i kilku jego kolegów, którzy w pocie czoła usiłowali zdążyć na czas premiery, bywa niekiedy wyraźnie rwany. Jest też w końcu nieco irytująca, folkowa ścieżka dźwiękowa Boba Dylana, z piosenką przewodnią znienawidzoną przez Rogera Eberta oraz – wedle niektórych doniesień – także samego reżysera. Będący wtedy u szczytu popularności muzyk został narzucony temu ostatniemu nie tylko w kwestii kompozytorskiej, co mocno zirytowało stałego współpracownika Peckinpaha, Jerry’ego Fieldinga, ale także jako… aktor.
Dylan otrzymał tu niewielki epizod małomównego, tajemniczego mistrza rzucania nożem (czyżby swoisty hołd dla podobnej roli Coburna w Siedmiu wspaniałych?). I ten występ niemal kompletnie się nie broni – nie tyle grą nieopierzonego w tym fachu, wyraźnie zakłopotanego śpiewaka, który paradoksalnie za swoje nuty otrzymał nominację do Grammy i brytyjskiej BAFTA, co uzasadnieniem w fabule, w której Dylan wydaje się dosłownie piątym kołem u wozu. Co innego również przemykający po ekranie, acz bardziej w tle zespół muzyczny Kristoffersona, który był wszak w pierwszej kolejności gwiazdą country. To małe cameo – podobnie jak i to Peckinpaha, który wcielił się w postać Willa – jest już praktycznie niezauważalną ciekawostką dla największych fanów.
Gwiazdorska, bezbłędnie dobrana obsada (na drugim planie rządzą takie tuzy oraz weterani gatunku, jak Jason Robards, Jack Elam, Slim Pickens, Richard Jaeckel, Katy Jurado, Harry Dean Stanton, Elisha Cook Jr., Bruce Dern i Rita Coolidge, z którą Kristofferson wkrótce wziął ślub), poetyckie zdjęcia Johna Coquillona, jak i tradycyjnie zgrabnie przemycone gorzkie prawdy o życiu – to niezaprzeczalne atuty Pata Garretta i Billy’ego the Kida. Ostatniego westernu w reżyserii Peckinpaha, z każdym kolejnym rokiem od premiery wydającego się tylko dojrzewać do swej rangi, zyskiwać na dyskusyjnej jakości. Przede wszystkim wygrywa tu jednak atmosfera – gęsta, spowita melancholią, wręcz elegijna, acz niepozbawiona lżejszych akcentów. Tak samo jak bohaterowie, film miota się pomiędzy dobrem a złem, stanowiąc jedyną w swoim rodzaju, nastrojową balladę o ludziach z innej epoki. To duszny, ale piękny mit.