PAT GARRETT I BILLY KID. 45 lat od premiery
Billy the Kid to jedna z najsłynniejszych legend Dzikiego Zachodu. Sprzecznych opowieści o jego czynach było tak dużo, że nigdy nie udało się ustalić jego dokładnego wieku, pochodzenia ani danych (prawdopodobnie nazywał się Patrick Henry McCarty albo William Bonney, acz używał też pseudonimów z nazwiskiem ojczyma: Henry, William lub Kid Antrim). Przypisywano mu zabicie tylu osób, ile ponoć miał lat w momencie śmierci – 21 (nie licząc Indian i Meksykanów). Choć był dość przeciętnym strzelcem, szybko stał się symbolem doskonałego rewolwerowca. W 1881 roku został zastrzelony przez Pata Garretta w Fort Sumner.
Patrick “Pat” Floyd Garrett był amerykańskim, tradycyjnie wąsatym stróżem prawa, który między innymi pomógł założyć słynny policyjny oddział Texas Rangers. Wcześniej pracował jako kowboj i łowca bizonów. Był również barmanem, agentem celnym oraz prowadził saloon. Podobnie jak Robert Ford i John Wilkes Booth, Garrett do historii przeszedł jednak głównie jako podstępny zabójca człowieka większego od siebie. Nigdy nie był darzony sympatią i zginął podobną śmiercią co jego ofiara – w 1908 roku zastrzelono go w niejasnych okolicznościach sąsiedzkiego sporu.
Ci dwaj szybko stali się łakomym kąskiem dla filmowców. Na dużym ekranie pojawiał się zwłaszcza Billy, gdyż wiadomo, że publika lubi podziwiać w akcji kryminalistów. Czasem dzielili kadr między sobą, niekiedy – jak w Chisum z Johnem Wayne’em – będąc jedynie ubarwieniem drugiego planu. I kto wie, czy gdyby nie równie niesławne dziecko X muzy, jakim był Sam Peckinpah, to nie zostaliby tam na stałe. I chociaż pochodzący z 1973 roku (anty)western wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer daleki jest od typowo biograficznego budowania pomnika zmarłym, to z całą pewnością tchnął w nich nowe życie, z czasem stając się kanonicznym reprezentantem mrocznego nurtu Dzikiego Zachodu. Inna sprawa, że wzorem jednego z tytułowych bohaterów film Peckinpaha okryty był od początku złą sławą, stając się prawdziwym bękartem swoich czasów – tak mocno słynących przecież z artystycznej samowolki w amerykańskim kinie.
Nakręcona w całości za meksykańską granicą produkcja rozpoczyna się od śmierci Garretta (James Coburn). Moment ten – tradycyjnie zawierający charakterystyczne dla Peckinpaha ujęcia konającego w zwolnionym tempie – poprzecinany jest scenami retrospekcji z Kidem (Kris Kristofferson), radośnie strzelającym do kurczaków. Z jednej strony mamy zatem upadek ikony prawa – z drugiej swoisty tryumf bandyty. Okres goryczy, smutku i nieubłaganej starości z wolna ustępuje obrazowi wesołej młodości i niczym niezmąconej swobody życia. A samotność wyraźnie zgorzkniałego już Pata – skąpanemu w romantycznej aurze czasowi jego przyjaźni z Billym. Przyjaźni kruchej i wątpliwej moralnie, ale ewidentnie obopólnej, prawdziwej, bolesnej, a w końcu także wyniszczającej. Nie bez kozery tuż po wieńczącym dwugodzinny seans zabójstwie Kida Garrett strzela także w stronę samego siebie, niszcząc własne odbicie w lustrze. Przykry obowiązek, który był zobligowany wykonać własnoręcznie, sprawił, że nie jest on już w stanie spojrzeć sobie w oczy. Wraz z przyjacielem – przypuszczalnie jedynym, którego kiedykolwiek miał – zabił także szacunek do samego siebie, własną duszę. Tym samym jego początkowa egzekucja jest jedynie pustym aktem zemsty i fizycznym dopełnieniem formalności. Prawdziwy Pat Garrett zmarł wraz z Billym the Kidem. I żaden z nich nie był w tym akcie przemocy bez winy, wspólnie pociągnęli za spust.
Podobne wpisy
Ta klamra ustawia właściwie cały film, podsumowuje ten nietypowy związek między stojącymi po przeciwnej stronie barykady bohaterami. Podobnie jak w przypadku późniejszego, dużo bardziej osobistego dzieła reżysera – Dajcie mi głowę Alfredo Garcii – twórca ten za pomocą kilku zbliżonych atmosferą scen o fatalistycznym zacięciu potrafi uratować generalnie chaotyczną, mało atrakcyjną fabułę. Prosty, ale dający możliwość interpretacji symbolizm oraz dualizm postaci tworzą tu wespół z przywołanymi wyżej kontrastami i dosadnością przekazu specyficzną balladę o życiu i śmierci. Skąpaną w przemocy i seksie dychotomię dobra i zła w świecie, gdzie na tyle trudno odróżnić jedno od drugiego, że można właściwie pisać o mniejszej i większej nieprawości lub mniejszym i większym procencie szlachetności antybohaterów. Protagonistów i antagonistów w jednym. Szeryfów własnego losu i zarazem bandyckich sług ślepej sprawiedliwości.
Oczywiście to wszystko w kinie Peckinpaha było od zawsze. Jakby nie patrzeć, niepewni etycznie bohaterowie przemierzający mocno dwuznaczne, mroczne krainy to jego konik. Tutaj jednak w sukurs wyraźnie przyszła mu historia i dwóch wyjętych wprost z jej kart kowbojów. Zawadiaków, rewolwerowców, hazardzistów, bawidamków, lekkoduchów. Ludzi z krwi i kości. Reżyser nie stara się za wszelką cenę dopasować swojej wizji do faktów o ich poczynaniach, ale stojąca za nimi prawdziwość wydarzeń pozwala mu wyjść poza ramy fikcyjnej przypowiastki o Dzikim Zachodzie. I, pomimo wyraźnie nostalgicznego klimatu, ten realizm stanowi o sile Pata Garretta i Billy’ego the Kida, którzy w rękach kogoś innego mogliby zamienić się w niestrawną, bezładną laurkę. Zresztą nawet jak na Peckinpaha jest to mocno nierówny film, któremu wiele można zarzucić. Poniekąd z winy samego zainteresowanego.