search
REKLAMA
Archiwum

PARA NA ŻYCIE. Alternatywa dla schematycznych historii miłosnych

Tekst gościnny

29 sierpnia 2020

REKLAMA

Oglądając pół roku temu trailer do Pary na życie (swoją drogą ciekawe jest opóźnienie, z jakim film wszedł na polskie ekrany w stosunku do swojego zwiastuna) pomyślałam w pierwszej chwili, że widzę zapowiedź nowego filmu twórcy „Juno”- tak łudząco podobny wydał mi się klimat zapowiadanego filmu do obrazu Jasona Retmana sprzed lat. Okazało się jednak, że to nie nikt inny, ale Sam Mendes – specjalista od dusznych przedmieść i skrzętnie zawoalowanej patologii trawiącej amerykańską klasę średnią, jest twórcą obrazu, którego przedsmak prezentował się przed moimi oczami. Gatunkowa wolta jakiej dokonał twórca Pary na życie być może jest symptomem zmęczenia swoim dotychczasowym „reżyserskim emploi”, bo w najnowszym filmie Mendes proponuje nam obraz znacznie odbiegający od dotychczasowych, dramatycznie zagęszczających się i niechybnie zmierzających ku tragedii historii.

Podobnie jak we wcześniejszych filmach reżysera główni bohaterowie to para. Tu jednak analogie się kończą, gdyż w przeciwieństwie do Lestera i Carolyn z American Beauty czy April i Franka z Drogi do szczęścia bohaterowie „Pary na życie”: Verona i Burt pozostają w nieformalnym związku, a ich życie w niczym nie przypomina ustatkowanego, poukładanego życia tych pierwszych (Burt jeździ zdezelowanym volvo, a za dom jemu i jego konkubinie służy przyczepa z tekturową dyktą zamiast okna). Wbrew pozorom nie jest to jednak świadomy manifest przeciwko konformizmowi i mieszczańskiemu stylowi życia; szybciej brak pragmatycznej refleksji, która przychodzi dopiero w chwili pojawienia się nieplanowanej ciąży, zmuszającej parę do zrewidowania dotychczasowych poglądów. Pozostawieni sami sobie (przyszli dziadkowie ze strony ojca niespodziewanie oświadczają, że wbrew swojej bezgranicznej miłości do nienarodzonej wnuczki wyruszają na dwuletnią wyprawę na drugą półkulę) decydują się na podróż w poszukiwaniu gniazda dla mającej się wkrótce powiększyć rodziny. Na swej drodze odwiedzają dawnych znajomych (nawiasem mówiąc momentami aż trudno uwierzyć, że coś mogło ich łączyć z niektórymi z tych ‘nawiedzonych’ postaci) by w konsekwencji znaleźć się znowu w punkcie wyjścia i dowiedzieć się, że tak naprawdę nie muszą daleko szukać aby odnaleźć cel swojej podróży.

Zamiast piętrzących się komplikacji w nowym filmie Mendesa otrzymujemy więc prostą historię, gdzie dramaturgia utrzymuje się na poziomie constans, a ton refleksyjno-melancholijny balansowany jest licznymi scenkami humorystycznymi. Zabieg ten owocuje jednak nierównością filmu. Z jednej strony mamy tu kilka scen naprawdę śmiesznych (jak ujęcie z przemądrzałym chłopcem, któremu cierpiąca na przerost ambicji mamusia każe dzielić się z ciężarną Veroną swoją wiedzą na temat dzieci) lub zabawnych za pierwszym razem, ale tracących na swej śmieszności w miarę uporczywej powtarzalności (Burt próbujący podnieść ciśnienie przyszłej matce swojego dziecka), a także kilka raczej nieudanych i ocierających się o sitcom scen. Mocniejszą niż humor sytuacyjny stroną filmu są inteligentne dialogi, które przynajmniej częściowo rekompensują nie zawsze udane sceny komiczne.

Subtelności zabrakło Mendesowi również w kreśleniu swoich bohaterów. Przewijający się w tle zestaw postaci to wizerunki namalowane zdecydowanie zbyt grubą kreską, ocierające się momentami o karykaturę samych siebie. I o ile pierwsza napotkana przez Veronę i Burta na drodze Lily (brawurowo zagrana przez Allison Janney) – nadzwyczaj cyniczna i gruboskórna matka dwojga dzieci – jest postacią dość ciekawą i nie tracącą do końca na swojej wiarygodności, to już następna bohaterka – szalona hippiska LN Fisher-Herrin (Maggie Gyllenhaal) – zdaje się być tylko powieleniem często eksploatowanego tematu współczesnej wyzwolonej miłośniczki New Age, a jej poglądy i wypowiadane kwestie są tak absurdalne, że aż trudno uwierzyć, że ktoś mógłby je w dzisiejszych czasach wygłaszać (patrz kwestia: „Jak urodziłam dziecko, dopiero wtedy oglądając CNN byłam w stanie zrozumieć czym jest wojna”).

Para na życie mogła być filmem dobrym (reżyser, bezpretensjonalna historia oraz obsada dawały podstawy ku temu, że mógł być nawet więcej niż dobry). Dał jednak znać brak wyczucia w dawkowaniu komizmu i naruszenie granicy pomiędzy satyrą a groteskowością w tworzeniu postaci. Jak widać Mendes nie do końca odnajduje się w gatunku komediowym i być może lepiej wychodzi mu opowiadanie historii przesiąkniętych dramatyczno – pesymistyczną nutą niż frywolnych komedii na poważno-błahe tematy. Mimo wszystkich zastrzeżeń pod adresem filmu udało się jednak Parze na życie zachować pewien urok, kreowany głównie przez parę bohaterów (bardzo dobra i urzekająco naturalna Maya Rudolph i całkiem zabawny John Krasinski), błyskotliwe dialogi i prostoduszne, choć może zbyt naiwne przesłanie. Być może po reżyserze takiej klasy można było się spodziewać więcej. Nie zmienia to jednak faktu, że na tle innych typowych produkcji amerykańskich z gatunku komedii romantycznej (chociaż nie podejrzewam żeby Mendes tak nisko stawiał poprzeczkę swojemu filmowi) ta wydaje się jedyną walentynkową alternatywą dla schematycznych i przyprawiających o mdłości historii miłosnych, które pojawiają się na ekranach (nie tylko niestety) w okresie święta zakochanych.

Tekst z archiwum Film.org.pl (15 lutego 2011). Autorką jest Magdalena Wiśniewska

REKLAMA