CICHE MIEJSCE: DZIEŃ PIERWSZY. Burza przed ciszą [RECENZJA]
Nowy Jork z lotu ptaka. Aż huczy od dźwięków. Klaksony tkwiących w korku kierowców. Gdzie indziej alarmowa syrena ambulansu. Na jednym rogu rozbiórka starej kamienicy, na drugim wznoszenie kolejnego drapacza chmur. Wszędzie natomiast tumult kroków, głosów, rozmów i krzyków. Zanim nastanie nowa epoka ciszy, reżyser Michael Sarnoski, przypomni jak przyzwyczajeni jesteśmy do wielkomiejskiego audialnego pejzażu. Twórcy z tej wielomilionowej masy ludzi wydobywają dwie wiodące jednostki. Pierwsza z nich, mieszkająca w hospicjum i chorująca na raka Sam (Lupita Nyong’o) to całkiem zaradna i ironicznie nastawiona do życia poetka. Wrażliwa na piękno świata i pogodzona z nieuchronną porażką w walce z chorobą, której wiersze cechuje raczej dekadencki ton. Jak się okazuje, w sam raz na niespodziewany czas apokalipsy. Naszym drugim przewodnikiem po Dniu pierwszym jest przestraszony, ale nabierający odwagi Eric (Joseph Quinn), student prawa. Ah, jest przecież jeszcze kot poetki. Zdecydowanie najlepiej przystosowany do nowych, ciężkich warunków egzystencji.
Ciche miejsce: Dzień pierwszy to niby prequel dwóch filmów Johna Krasinskiego, ale tak naprawdę to stojąca na własnych nogach historia z tego samego uniwersum. Ta sama zagłada ludzkości, tylko w innym zakątku świata. Napastnik oczywiście działa na identycznych zasadach. Przypominające owady pozaziemskie istoty reagujące agresją na dźwięk i mające wstręt do wody. To ciągle interesujący przeciwnik, ale też niestety nadal zbyt duża niewiadoma. We wchodzącej do kin części raz ostrożnie podglądamy nieproszonych gości w nieco bardziej intymnej sytuacji, ale to ciągle anonimowi agresorzy. Na pewno straconą szansą jest brak nieco odważniejszego zagłębienia się w naturę tych stworzeń. Może być też tak, że nie jest istotne przed kim bohaterowie się bronią i radykalna zmiana otoczenia jest kontekstem dla innych, ważniejszych tematów.
Dwie pierwsze części Krasinskiego były przecież w pierwszej kolejności opowieściami o rodzinie i poświęceniu, które konieczność przetrwania tylko wzmacniała. Za rogiem rzecz jasna czaił się potwór, kierując Ciche miejsca w rejony gatunkowego horroru. Na polach obu tych konwencji było to więcej niż dobrze wyegzekwowane, więc musiało się sprzedać. Najsilniejszym atutem Dnia pierwszego jest, że nie idzie przetartym i sprawdzonym szlakiem, ale szuka czegoś nowego. Z farmerskiej, bezludnej okolicy przenosimy się do wielkiej metropolii, dramaturgiczny ciężar rodzinnych perypetii zamieniony jest na survival jednostek. Dzień pierwszy , za sprawą melancholijnej natury Sam, od czasu do czasu wpada w nostalgiczny ton. Sarnoski lubi zwolnić, dać chwilę oddechu na recytację wzruszającego wiersza czy zadumać się nad zniszczonym Nowym Jorkiem. To dopiero początek katastrofy, ale twórcy już teraz kreślą przed nami upadek ludzkiej cywilizacji.
Miejski entourage sprawia, że Ciche miejsce: dzień pierwszy kojarzyć się musi z kinem wojennym. Zdemolowane ulice, spalone samochody, porozrywane na części zwłoki cywilów, pył i dym unoszący się w powietrzu sugestywnie budują klimat filmu Sarnoskiego i są przekonującą reprezentacją upadku „największego miasta na świecie”. Wielu widzów w obrazach opustoszałego Nowego Jorku na pewno odnajdzie wizualne odwołania do terrorystycznych ataków z września 2001 roku. W obu przypadkach przecież – fikcji Sarnoskiego i historycznej prawdzie – Nowy Jork przejęła ta sama grobowa cisza. Dzień pierwszy sprawdzi się więc jako jednowymiarowy straszak na towarzyskie wyjście przy dużym kubku Coca-Coli i popcornem XXL, ale również jako podprogowa alegoria chyba ciągle świeżych w pamięci wydarzeń.