OMEGA DOOM. Science fiction o apokalipsie według cyborgów
Trzeba naprawdę kochać kino, żeby robić takie filmy i się nie poddawać. Albert Pyun je kochał. Konsekwentnie realizował swoje wizje postapokaliptycznego świata science fiction, zupełnie nie przejmując się opiniami, a te na temat chociażby Omega Doom nigdy nie były dobre. W porównaniu z Rycerzami czy np. Nemezis film ten nigdy nie zyskał statusu kultowego w fantastyce lat 90., a tym bardziej na VHS. Nie pomógł nawet Rutger Hauer, który swoją legendę miał już daleko za sobą, a w drugiej połowie lat 90. ostatecznie ugruntował swoją pozycję w kinie klasy B. W Omega Doom, który nosi dziwny polski tytuł Apokalipsa, dał jednak z siebie naprawdę dużo, zważywszy na jakość historii, którą wymyślił dla niego Albert Pyun. Dlatego, chociaż oceniam tę produkcję jako jedną z gorszych w osobliwej karierze reżysera, to uważam, że w porównaniu z wieloma współczesnymi filmami SF za wiele milionów dolarów ma ona zadziwiająco dużo treści. To nic, że nielogicznie wewnętrznie połączonej, to szczegół. Liczy się klimat oraz to, jak są zaprezentowanie androidy oraz ich przyszłość zadziwiająco podobna do ludzkiej.
Pozwólcie więc na początku, że będę używał oryginalnego tytułu filmu, a polski (Apokalipsa) pominę ze względu na nieznośną sztampowość. Fabuła Omega Doom opiera się na koncepcji, zużytej jak kolorowa gazeta u fryzjera, że ludzie stworzyli upragnione roboty, a one się im sprzeciwiły, wywołując totalną wojnę. Świat zabarwił się na czerwono. Na horyzoncie uwidoczniły się grzyby atomowe niemal jak te rosnące po deszczu, a każdy z nich przyniósł śmierć wszystkiego dookoła, także androidom, robotom i cyborgom. Nie wydarzyło się to jednak od razu. Najpierw wybuchła wojna konwencjonalna. Trudno powiedzieć, kto pierwszy zdecydował się użyć broni jądrowej. Było to pod koniec całego konfliktu. Mogli to być jednak ludzie, bo zdawali sobie sprawę z konsekwencji, że jeśli bomby wybuchną, dużo trudniej cyborgom będzie znaleźć energię, a ludzki gatunek, jak każde białkowe życie, znajdzie sposób na przetrwanie. Mieli rację. Gdy rozpoczęła się postnuklearna epoka ciemności z powodu zniszczenia wszystkich elektrowni, cyborgi również znalazły się w sytuacji niemal bez wyjścia. Większość z nich była wroga ludziom, lecz był wśród nich jeden, który w wyniku wypadku – pokazanego zresztą na samym początku filmu – zapomniał, do czego został stworzony. A miał eksterminować ludzi. Omega Doom (Rutger Hauer) stał się androidem prohumanistycznym. Przedarł się przez pole bitwy i trafił do osobliwego miasta, gdzie natknął się na zdegenerowaną społeczność robotów. Tak, wojna dotknęła również i je. Jako nieodrodne dzieci ludzi podzieliły los swoich stwórców, niezależnie od stopnia swojego zaawansowania. Nie potrafiły przede wszystkim stworzyć społeczności, jedynie pogrążyć się w bezczasowym trwaniu.
Tak się im tylko wydawało, że oczyściły świat z ludzi. Biologiczne życie nie zniknęło z Ziemi. I tu reżyser Albert Pyun okazał się bardzo nowatorski. Nakręcił film właściwie o samych cyborgach, dając im bardzo charakterystyczne osobowości, a mógł pójść dalej, dać cyborgom przeciwwagę w postaci chociażby rozwiniętego wątku niedobitków ludzkości. On jednak skupił się na głównym bohaterze, który – chociaż jest sztuczny – to naśladuje najlepsze standardy westernowe jako wyjęty spod prawa, skłócony ze światem rewolwerowiec. Czyżby Albert Pyun inspirował się Clintem Eastwoodem i jego postacią Nieznajomego z Mściciela? A może był to inny bezimienny rewolwerowiec, którego tak plastycznie skonstruował Sergio Leone w Za kilka dolarów więcej? Gdy Omega Doom przybył do zniszczonego miasta, gdzie spotkał niezwykłą jak na b-klasowe kino science fiction społeczność robotów i ROM-ów (nowszych i bardziej zaawansowanych urządzeń), zrozumiał, że między cyborgami trwał już podobny konflikt rasowy, ideowy, „narodowościowy”, co kiedyś między ludźmi. Odkrył również, że w społeczności starają się funkcjonować dwa bardzo pokojowe roboty – była niania, która teraz pracuje jako barmanka, cokolwiek to znaczy w społeczności cyborgów, no chyba że obsługiwani są również ludzie, oraz pewien całkiem uczony, gadatliwy robot, którego inne roboty wykorzystują jako piłkę. Omega Doom musi sobie poradzić z tą społecznością, która podobnie jak i on szuka magazynu z bronią. Różnią ich tylko cele. Doom chce za jej pomocą chronić ludzi, a cyborgi ich ostatecznie zniszczyć.
Fabuła wydaje się całkiem nieoklepana, ale niestety film trwa jedynie 80 minut, dlatego reżyser nie miał czasu na uzupełnienie niektórych motywów postępowania bohaterów. Akcja dzieje się bardzo lokalnie, w obszarze ruin, bez zmiany scenerii, niemal jak teatr. Efekty specjalne są szczątkowe, nie licząc drobnych wyładowań elektrycznych i energetycznych, oraz tragicznie przyciętej cyfrowo głowy tego androida, którego wszyscy poniżają. Walki między cyborgami zdarzają się kilka razy i przypominają pojedynki rewolwerowców. Tylko ostatnia sekwencja walki Omega Dooma zawiera więcej choreografii, lecz tak sfilmowanej, że nie da się dostrzec wielu szczegółów, w jaki sposób postaci na siebie nacierają i jak się bronią. Najciekawszy jest jednak finał, gdy Doom wyrusza w podróż, ale mam nadzieję, że tę metaforę odkryjecie sami.