OBCY KONTRA PREDATOR 2. Trywialny i śmieszny

Koszmarne rozplanowanie akcji jest kolejnym mankamentem filmu. Twórcy starali się pokazać nam wielowątkowość wydarzeń. Niestety w tak krótkim filmie pomysł ten okazał się totalną pomyłką, w wyniku której kamera w chaotyczny sposób „lata” po różnych miejscach, ukazując w ekspresowych, krótkich, wręcz ciętych na siłę ujęciach, perypetie bohaterów. Zarzut ten głównie odnosi się do postaci ludzkich, gdyż taka impulsywność ujęciowa w żaden sposób nie sprzyja poznaniu osobowości mieszkańców miasteczka. Jest też dobitnym przykładem braku hierarchii konstrukcyjnej obrazu.
W filmie zaserwowano nam wiele zapożyczeń żywcem przeniesionych ze swoich wielkich protoplastów. O ile zabieg taki sam w sobie nie jest jeszcze wart krytyki, o tyle wykorzystanie motywów z tak wspaniałych dzieł, jakimi były pierwowzory, w takiej mizerii ,jaką jest AvP:R, niewątpliwie zasługuje na pogardę. I tak na ekranie pojawiają się (nie licząc motywów dźwiękowych) m.in. „prawie” Ripley, „prawie” Newt, pojawia się też „prawie” pojazd APC (zabrakło do kompletu tylko „prawie” Caterpillara P5000). Tylko, że „prawie” robi ogromną różnicę… Co dzięki temu chcieli osiągnąć twórcy? Prawdopodobnie mieli nadzieję na wywołanie taniego sentymentalizmu wśród fanów postaci Aliena i Predatora za pomocą równie taniego chwytu. Niestety, nie udało się.
Podobne wpisy
Teraz słów kilka o głównych postaciach – czyli Predator, Alien, Predalien, oraz ludzie w AvP:R. Na początek Predator, gdyż niewątpliwie to właśnie on gra tu pierwsze skrzypce. Sam wygląd zewnętrzny Predatora nie budzi większych zastrzeżeń – nawet dokonał się mały postęp w stosunku do poprzednika, gdyż nasz łowca nie przypomina już żelbetonowego kloca, który tak ochoczo raczył nas swoją „gracją” w filmie Andersona. Tym razem porusza się nieco lepiej. I to koniec ciepłych słów na jego temat, bo z resztą jest już znacznie gorzej. Przede wszystkim bardzo kuleje u niego instynkt łowiecki oraz inteligencja. Niejednokrotnie nasz bohater daje się podejść na zadziwiająco bliską odległość. To nie jest ten majestatyczny, wyrafinowany w sztuce zabijania łowca doskonały o świetnie wyostrzonych zmysłach, którego znamy z południowoamerykańskiej dżungli. Takiego nie uświadczymy w tym filmie. Dostajemy za to głuchego niczym przysłowiowy pień farciarza urodzonego pod szczęśliwą gwiazdą, któremu udaje się zawsze wszystko i wszędzie. Załatwić obcego? – żaden problem, jemu nie straszne ostre kły czy pazury, bo nasz dzielny Predator jest nietykalny dla obcych, niczym James Bond dla wszelkiej maści kryminalistów. Żeby jednak nie było tak różowo cały czas, dla odmiany (widać znudziło się naszemu bohaterowi bycie nieśmiertelnym) nasz hero z Ryushi postanawia zostać… denatem, nonszalancko zrzucając swój oręż i stając do walki na pięści z najgroźniejszym rywalem – Predalienem. Bo nasz bohater nie tylko zatracił gdzieś instynkty łowieckie, ale również ten najważniejszy – samozachowawczy. Jest to oczywiste nawiązanie do słynnego pojedynku Predator vs. Arnold, tylko że w przeciwieństwie do tamtego, tutaj rywalem nie jest człowiek, lecz istota o wiele bardziej niebezpieczna. Jednak twórcy uznali, że musi być efekciarsko – więc jest. A że tchnie idiotyzmem? Trudno. Dzieciakom się spodoba. W filmie pojawia się też kilka nowych gadżetów w wyposażeniu Predatora. Gadżetów równie efekciarskich jak on sam. I tak mamy „przyjemność” poznać nowy rodzaj kwasu o właściwościach tak silnie żrących, że w porównaniu z nim słynny „kwas zamiast krwi” obcych wydaje się być nieudolnym wytworem dziecięcych rąk. Jak wszystko inne w tym filmie, również działanie owego błękitnego kwasu jest zabójczo i naiwnie ekspresowe. Tutaj nie zobaczymy efektownego wgryzania się w materiał w otoczce dymu, takiego, jaki mieliśmy okazję zobaczyć choćby na pokładzie Nostromo, kiedy ten wżerał się w kolejne poziomy pokładu. Nic z tego. Zapomnijmy. Tutaj wszystko trwa dosłownie kilka sekund. Po prostu bracia Strause wyszli z założenia, że szkoda marnować czas na taki banał…