YELLOWSTONE
Pamiętacie Dallas – tę wyświetlaną przez całe lata 80., a w kolejnej dekadzie puszczaną w śniadaniowej ramówce Polsatu telenowelę o teksańskich baronach naftowych? Cóż, nie zdziwię się, jeśli nie. Nad Wisłą o wiele popularniejszym amerykańskim tasiemcem była wszak konkurencyjna, młodsza o dwa lata i krótsza o pięć sezonów Dynastia, opowiadająca o… baronach naftowych z Kolorado. Oba te tytuły doczekały się zresztą swoich współczesnych odpowiedników. Ciekawe, czy kiedyś ich los podzieli również Yellowstone, które nie jest ani operą mydlaną, ani też nie ma zadatków na niekończącą się opowieść o losach niepoliczalnej rodziny bogaczy (chyba). W tworze Taylora Sheridana i Johna Linsona (producent m.in. Synów anarchii) czuć jednak tego ducha Dallas…
Gwoli wyjaśnienia: w tamtym serialu rządził i dzielił niejaki J.R. Ewing w interpretacji nieżyjącego już Larry’ego Hagmana – pełną gębą Teksańczyk, który dorobił się na ropie i teraz łatwo osiąga swoje cele dzięki manipulacjom, szantażom i łapówkarstwu. Gros fabuły oscylowało wokół ciemnych interesów i wielu konfliktów wśród dysfunkcjonalnej rodziny. W Yellowstone z kolei mamy do czynienia z Johnem Duttonem (nie po raz pierwszy wkładający kowbojski kapelusz Kevin Costner), czyli krowim potentatem z olbrzymimi połaciami ziemi, łatwo trzęsącym blisko połową stanu Montana (acz filmowcy skorzystali też z plenerów Utah). Jego również napędza niezdrowa dychotomia rodzinna, a on sam często sięga po wyżej wymienione środki perswazji, do których dodać należy jeszcze zabójstwa godne mafii. Zresztą jego rancho – tytułowe Yellowstone – słynie nie tylko z licznych, daleko sięgających wpływów i potęgi pieniądza, ale też dosłownego piętnowania ludzi w dość zamkniętym kręgu. Można zatem napisać, że seria Sheridana jest na swój sposób mroczniejszym i mniej przyjaznym widzowi obrazkiem jankeskiej familiady, którą znamy z wymienionych już telenowel. To jednak niejedyne konotacje.
Jakby nie patrzeć, bywa, że i poszczególne rozwiązania fabularne pachną ramówką dla mało wybrednych kur domowych. Oczywiście napisane, zagrane i zrealizowane są one o wiele lepiej, niemniej nieraz trzeba tutaj “zawiesić niewiarę”. Wszak natłok nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności przekracza sensowną dawkę jak na tak olbrzymie tereny o niezbyt dużym zaludnieniu. Z kolei kilka innych sytuacji i/lub twistów jest aż nadto naciąganych, względnie przerysowanych do tego stopnia, że zwyczajnie łatwo jest dosadnie westchnąć pod nosem. Nie, żeby Sheridan kręcił albo pisał wcześniej jakieś wyjątkowo głębokie dzieła, bo gość cały czas obraca się w dość prostych dramatach dziejących się na pograniczu dwóch światów. Niemniej trudno uniknąć wrażenia, że ze wszystkich dotychczasowych, jakie wyszły spod jego ręki, Yellowstone jest najgorzej wyważone, najbardziej nierówne. I niekiedy bliskie banału Dallas i jemu podobnych.
Podobne wpisy
„Niekiedy” jest tu przy tym słowem kluczem. Co i jak by nie pisać, to te dziewięć odcinków trwających po ok. 50 minut (plus półtoragodzinny pilot) jest solidną dawką mieszanki western drama z bezdusznym światem biznesu i typowymi dla łajdl łestu okolicznościami przyrody. Zresztą, skoro już o nich mowa, to nie brakło ich w tym wypadku także za kulisami. Za produkcję serii współodpowiedzialna jest wszak spółka… Harveya Weinsteina. Jej logo wraz z nazwiskami właścicieli bezpiecznie usunięto z czołówki oraz wszelkich materiałów promocyjnych z uwagi na trwający w fabryce snów proces wyciągania i publicznego prania starych brudów. Znowu więc rzeczywistość dorzuciła swoje trzy grosze i odrobinę pikanterii do fikcji.
O odpowiednią pieprzność dbają także dialogi – mniej lub bardziej udane, lecz zawsze w pięknie poetycki wręcz sposób wypluwane przez poszczególnych bohaterów. No właśnie, obok górskich widoczków uchwyconych obiektywem Bena Richardsona postacie i stojąca za nimi świetnie dobrana do swoich ról obsada są największym skarbem Yellowstone. Luke Grimes, Danny Huston, Wes Bentley, Dave Annable, epizody Gretchen Mol, Jill Hennessy i Josha Lucasa oraz dobrzy znajomi Sheridana: Kelsey Asbille (Wind River) i Gil Birmingham (Aż do piekła) stanowią zgrany zespół będący gwarancją jakości. Góruje nad nimi oczywiście zarówno władczą posturą, chrypliwym, wzbudzającym respekt głosem oraz przeszywającym spojrzeniem Costner. Choć jego występ jest akurat mocno wyciszony, często sprowadzający się do drobnych, acz wiele mówiących gestów.