NOSTALGIA ANIOŁA. Shame on you, Mr. Jackson, shame on you…
Uwaga! Tekst zdradza elementy fabuły!
Po deszczu Oscarów dla trylogii Władcy pierścieni (2001-2003), Powrót króla ogłoszono (i słusznie) ojcem chrzestnym wszystkich filmów. Genialnego Petera Jacksona mianowano jednocześnie nowym królem reżyserów, tym samym odbierając koronę samozwańczemu królowi z roku 1997 – Jamesowi Cameronowi.
Następnym wielkim projektem Jacksona była jego autorska, nowa wersja King Konga, o realizacji której marzył ponoć od maleńkości. Niestety, choć King Kong (2005) okazał się bardzo dobrym filmem, z najlepiej (wówczas) wygenerowaną komputerowo postacią w historii kina, wielkiego przełomu nie dokonał i nie odniósł tak spektakularnego sukcesu jak ekranizacja Tolkienowskiej trylogii. Z napięciem i wielkimi nadziejami czekałem na kolejny film Petera Jacksona i cieszyłem się na myśl, że powróci w nim do klimatów znanych z Niebiańskich istot (1994). Z zainteresowaniem śledzę twórczość tego nietuzinkowego filmowca już od czasów Bad Taste (1987) i Martwicy mózgu (1992). Obecnie jest on bez wątpienia jednym z moich ulubionych reżyserów, takim, który każdym nowym projektem udowadnia, że jego moc kreacji fikcyjnych światów zdaje się nie mieć granic… Tymczasem, co wyglądało jak grom z jasnego nieba, na królewski tron powrócił James Cameron! Twórca Obcego – decydującego starcia jak nikt przed nim i prawdopodobnie jeszcze dłuuugo po nim pokazał, jak tworzyć wiarygodne cyfrowe postaci osadzone w fikcyjnym (choć niemal bardziej rzeczywistym od naszego) świecie. Swoim trójwymiarowym Avatarem przejechał jak walcem po całej twórczości nie tylko Petera Jacksona, ale i Spielberga, Lucasa i Baya, podając w wątpliwość jakość wszystkich efektów komputerowych, jakie dotychczas w kinie oglądaliśmy i jakimi się zachwycaliśmy. Dziś należy zrewidować definicję efektów cyfrowych od nowa i odtrąbić początek nowej epoki w dziejach kina: epoki postavatarowej. A Jackson w chwili obecnej może u króla Camerona robić co najwyżej za błazna. Wybacz Peter, takie są fakty, zakasuj rękawy i ganiaj Jamesa!
Nostalgia anioła to film kameralny, dlaczego więc we wstępie tak ostro pojechałem Cameronem po Jacksonie? Zrobiłem tak z jednej prostej przyczyny. Otóż efekty komputerowe w nowym filmie twórcy Przerażaczy (1996) zestawione z efektami z Avatara wypadają mniej więcej tak, jak porównanie amerykańskiego Trucka z polskim Żukiem. Ok., nostalgiczne efekty mają służyć jedynie za dodatek do fabuły, podczas gdy w Avatarze grają pierwsze skrzypce. Ale efekty, które u Camerona zachwycają i powodują trzygodzinny opad szczęki, nawet u osób nie lubiących SF lub kina w ogóle(!), u Jacksona stanowią najsłabszy element filmu, choć zwiastun obiecywał zupełnie coś innego.
No właśnie, kiedy obejrzałem zwiastun Nostalgii anioła, czapka spadła mi z głowy. Zapowiadał się bowiem niezwykle liryczny, poetycko piękny film, w którym zamordowana 14-letnia Susie (to nie spoiler – zdradza to zarówno trailer, jak i pierwsze 5 minut filmu) obserwować będzie z namalowanych cyfrowym pędzlem zaświatów swoją rodzinę. Trailer zapowiadał zarówno smakowity thriller, solidnie osadzony w latach 70. ubiegłego wieku, jak i feerię kolorowych, spektakularnych efektów specjalnych opisujących niebo, w którym znajdzie się główna bohaterka. Całość ilustrowała niezwykłej urody piosenka “Alice” Cocteau Twins i Dead Can Dance – nostalgicznie brzmiący motyw przewodni, w perfekcyjny sposób opisujący niezwykłą wędrówkę zamordowanej dziewczynki po zaświatach. Powiem szczerze: fantastyczny zwiastun zaostrzył mój apetyt na film Jacksona tak bardzo, i tak bardzo ufałem w talent reżysera, że w kilka dni po premierze wszedłem na stronę IMDb nie po to, by zobaczyć, jaką ma średnią ocenę, tylko dla formalności sprawdzić, na którym miejscu TOP 250 nowy film Jacksona już się znajduje…
Podobne wpisy
Również ich spektakularność i wizjonerskość pozostawia sporo do życzenia, bo jeśli chodzi o magiczne miejsca, zdecydowanie większe wrażenie zrobił na mnie ostatnio pałac z galaretki w animowanych Klopsikach i innych zjawiskach pogodowych. Już pewien film wymęczył mnie kiedyś malowniczym przedstawieniem zaświatów – mowa tu o fatalnym Między piekłem a niebem. Nostalgia anioła popełnia ten sam błąd, bo chcąc oczarować fantastyczną, zapierającą dech wizją, niezamierzenie nudzi i tylko czeka się, aż kamera powróci do zrozpaczonej rodziny. Rozumiem zamysł pokazania dychotomii między ziemską szarością a kolorowym niebem. Chciano nam przewrotnie pokazać, że żywi bohaterowie pogrążyli się w żałobie na ziemskim łez padole, podczas gdy martwa Susie w najlepsze bawi się biegając po zielonych polanach i niebiańskiej plaży, choć została zamordowana i zgwałcona. Chyba jednak coś tu nie wyszło, skoro za każdym razem, gdy pokazywano sielskie niebo, ja chciałem jak najszybszego powrotu do prozy życia. Jeśli chcecie zobaczyć, jak kiedyś Jackson kreował świat wyobraźni, z którego nie chciało się wracać do rzeczywistości, polecam wspomniane we wstępie Niebiańskie istoty w jego reżyserii – prawdziwe cacko!
Nieco ciekawiej robi się, gdy akcja od czasu do czasu powraca do ziemskiej rzeczywistości, gdzie obserwujemy szczątkowe śledztwo w sprawie morderstwa, pedofila-psychopatę zacierającego ślady i rozpacz rodziców po utracie dziecka (Mark Wahlberg naprawdę daje radę). Ale i tu potencjał, który dawał szansę na stworzenie thrillera z potężnymi jajami, szarpiącego nerwy widza jak struny kontrabasu, nie został dobrze wykorzystany. Największym grzechem jest jednak to, że film nie pokazuje praktycznie niczego, czego nie pokazałby już w zwiastunie, jakby twórcy strzelili sobie w kolano, odsłaniając przed widzem prawie wszystkie karty, zanim jeszcze ten zasiądzie w kinowym fotelu. Nie ma dla nas Peter Jackson żadnej niespodzianki, żadnego zwrotu akcji, żadnego asa w rękawie. Jest nudno, przewidywalnie, a na końcu zbyt sentymentalnie, bo infantylne słowa pożegnalne głównej bohaterki: “Życzę wszystkim miłego i spokojnego życia” brzmią jak jakieś “emo pozdro” dla ludzkości. Warto przy tej okazji nadmienić, że choć film dotyczy tragicznej śmierci 14-letniej dziewczynki z rąk zwyrodnialca, Jackson zupełnie rezygnuje z pokazywania scen przemocy i krwi, które do tej pory były jego znakiem firmowym. Nie jest to oczywiście wada filmu. Po prostu spodziewałem się – znając zamiłowanie P.J. do gore – choćby paru kropli świeżej krwi. No nic, trudno się mówi. Reżyser trzymał się zapewne literackiego oryginału, w którym nie było miejsca na gore – nie wiem, nie czytałem, nie wypowiem się i nie będzie żadnych porównań książka/film.