NIEUCHWYTNY CEL. Baletmistrz John Woo i tancerz Van Damme idą w krwawe tango
To historia z czasów, kiedy nazwisko Van Damme działało jeszcze jak gong. Zapowiadało akcję, starcie czy niezły szpagat. Była to wówczas persona na tyle wpływowa, że zdolna ściągać utytułowanych reżyserów z drugiej części świata. Tak stało się z Johnem Woo – reżyserem, który od lat kręcił w Hong Kongu tanie, ale szalenie efektowne i dynamiczne filmy (Dzieci triady, Zabójca, Byle do jutra). Ginęło w nich po 200 osób na tytuł, a energia bijąca z obrazu porażała. Pozycje te zadziwiały świat i kończyły z łatką kultowych, ubóstwiane przez zapaleńców takich jak Tarantino. Belg miał świadomość, że Woo może wnieść mnóstwo świeżości w hollywoodzkie schematy i wstrzyknąć sporo życia w jego własną karierę. Woo przyjął zaproszenie do współpracy, co zaowocowało realizacją Nieuchwytnego celu.
Nowy Orlean. Chance to marynarz, którego życie nie rozpieszcza. Jeśli akurat nie pływa, ociera się o ubóstwo. Żyje z dnia na dzień, podobnie jak wielu jego znajomych. Los styka go z kobietą, która jest w stanie zapłacić mu duże pieniądze w zamian za opiekę. Ona szuka ojca, który przestał się odzywać. Dziewczyna nie jest stąd. Wygląda zbyt porządnie, by sama mogła przeczesywać miasto. Chance przyjmuje ofertę. Wspólne poszukiwania ujawnią przed nimi skrywane oblicze Nowego Orleanu. Okazuje się, że życie ludzkie jest tu tanie. Grupa zdeprawowanych ludzi ma intratny biznes. Ich specjalizacja: urządzanie polowań dla głodnych wrażeń bogaczy. Cel, który wystawiają: bezdomni ludzie. Ich zadanie: zapewnić klientom bezpieczeństwo, broń i niezapomniane wrażenia; zadbać o zatuszowanie sprawy. Efekt polowania: miliony na koncie i trupy w kostnicy. Chance, który zna zarówno trudy życia na ulicy, jak i ofiary zabójstw, nie daruje zwyrodnialcom. Jego przeciwnicy są doskonale uzbrojeni i zorganizowani. Wkrótce obiorą go za cel. Ale nie wiedzą, że ich własna przewaga jest w tym wypadku całkowicie pozorna.
Nieuchwytny cel to jeden z ostatnich udanych filmów w karierze Van Damme’a i znamienity przedstawiciel kina akcji. Wiem, że wiele osób wiesza na nim psy, sugerując, że to obraz przeszarżowany, kreskówkowy, nierealistyczny i niepoważny, i – co za tym idzie – gdzie mu tam do prostoty i energii Kickboxera czy Krwawego sportu. Cóż, rozumiem, że fani tamtych przebojów mogą psioczyć na wiele scen czy rozwiązań z Nieuchwytnego celu. Wiem też, że obraz Woo przyszedł do nas w momencie, kiedy rynek wideo był nasycony; konkurencja była wielka i film nie wbił się w powszechną świadomość aż tak, jak zrobili to jego poprzednicy. Nie mógł tego zrobić także dlatego, że przeskoczenie kultowości wymienionych tytułów to jak robienie szpagatu w Toi Toiu. Cel należy też do ryzykownej kategorii kina ekscentrycznego i odrealnionego. To może powodować dysonans u widza zorientowanego na “strzelaniny bliskie życia”. Uważam jednak, że film Johna Woo jest spójny, przemyślany i diabelnie efektowny. Do tego precyzyjnie i kunsztownie wykonany. Ta produkcja tworzy harmonijną całość, która wyróżnia się w świecie kina akcji. Tego nie da się powiedzieć o większości kolejnych pozycji w filmografii wygimnastykowanego Belga.
Co takiego drażni część widzów w tym filmie? Lekko egzotyczny smak dania, bo nie da się ukryć, że szef kuchni, Woo, lubi wizualne ekstrawagancje i ostry, wyrazisty smak całości. Nie tylko kondensuje sceny akcji tak bardzo, że nabierają one cech groteski, ale też epatuje patosem i barokową przesadą. To jednak nie jest “kino tak złe, że aż dobre”. Twórca Dzieci triady kręci rzeczy dobre czy nawet bardzo dobre, wychylając je w stronę przesady, ale robi to świadomie – dociska pedał akcji i zabiera widza o kawałek dalej niż inne podobne obrazy. A jeśli część widzów wysiada po drodze – trudno, są też inne auta. Bo tak się składa, że Nieuchwytny cel to prawdziwy dynamit, istny karnawał na cześć kina akcji. Scenariusz nie sięga żadnych szczytów. Wprawia w ruch stare schematy o ostatnim sprawiedliwym w mieście, doprawiając je motywem polowania na ludzi, znanym choćby z Uciekiniera ze Schwarzeneggerem czy australijskiego Polowania na indyka. Nie chodzi jednak o historię, ale o to, co robi z nią reżyser. Bo kiedy zapomnimy, że mamy tu banalną opowieść o tym, jak dziarski marynarz rozgromił bezlitosną bandę, otrzymujemy pełen witalności zastrzyk z niesamowitych scen, dzikich starć, pięknych ujęć i choreograficzną ucztę wyśrubowanej destrukcji. Oto poemat na temat starcia. Filmowa medytacja o pięknie ukrytym w walce i bitewnym szale.
Cel jest eskapistyczny i cholernie klimatyczny. Kamera upaja się tu każdym oddanym strzałem, każdym snopem iskier bijącym z rozbitych przedmiotów. Broń jest tu tak efektowna, że można odnieść wrażenie, iż film nakręcił prawdziwy fetyszysta, dla którego zarówno strzały, jak i suche kliknięcie pustego magazynku są wypełnione lirycznym ładunkiem rozgrzewającym jego serce. Starcia mają niesamowite układy: strzela się tu w locie, często z dwóch pistoletów naraz; pruje się z broni różnego kalibru i z różnym skutkiem – czasami przeciwnicy odlatują malowniczo w górę, czasami “tańczą”, rażeni serią pocisków, nierzadko “dokończeni” jakimś solidnym kopniakiem. Trup ściele się tak gęsto, że można spokojnie mówić o “koszeniu” za pomocą broni palnej. Nieoficjalnym bohaterem filmu pozostają sceny slow-motion, z których Woo słynie. To w dużej mierze właśnie one stanowią o niezwykłości tego twórcy. Śmiem twierdzić, że nikt nie robi tak dobrego slow-motion jak on. Michael Bay potrafił niekiedy sfilmować je naprawdę solidnie (przykładem Bad Boys czy Twierdza); rodzeństwo Wachowskich w Matrixie również, ale jak dotąd nikt nie przeskoczył samego mistrza.