NIEUCHWYTNY CEL. Baletmistrz John Woo i tancerz Van Damme idą w krwawe tango

Woo to prawdziwy artysta “rozciągniętego czasu”, dający nam smakować detale związane z roznoszeniem wszystkiego w drobny mak. Jego kamera kocha też herosów – z lubością i namaszczeniem rejestruje ich w ruchu; podczas podrywania się do ataku i w ich trakcie, traktując akty przemocy jak rozbryzg piękna, który należy zarejestrować w całej jego rozpiętości. Mamy w Celu sporo okazji, by przyjrzeć się precyzji zadawania śmierci i urodzie bitewnej pożogi. Napięte sylwetki na tle płonącego ognia, kontemplowanie gniewnych spojrzeń antagonistów, wyłuskiwanie „krótkich chwil ciszy przed burzą” – z tego wszystkiego buduje Woo mocarną tkankę swojego świata. Poza niewątpliwą wartością estetyczną tych scen są one także środkiem do przemiany „zwykłego” akcyjniaka w odę do „męskich spraw” i walki na śmierć i życie. Każdy, kto zna wcześniejsze dokonania reżysera, rozpozna tu jego standardowy pakiet chwytów. Nie szkodzi – na jankeskiej ziemi także robią duże wrażenie. Cel trafia w nasz krwiobieg; działa jak dobry energetyk. W rękach wyrobnika wszystkie składowe filmu zamieniłyby się w tani, odpustowy obraz, lądujący szybko w rupieciarni kina zbyt komiksowego i męcząco wtórnego. Tutaj mamy wyróżniającą się, mocną pozycję, a nad całością unosi się egzotyczna i magnetyczna aura. To wizja reżysera, jego niecodzienna optyka. Mieszanina fatalizmu (bowiem dobro MUSI się tu zewrzeć ze złem) i miłosnego wręcz zapomnienia bohaterów w trakcie walki daje specyficzny efekt niezwykłej urody. Sceny akcji są co prawda diabelnie efekciarskie, tak wycyzelowane, że raczej wprawiają w trans niż trzymają w napięciu, ale w ramach tego świata przedstawionego – bardzo umownego, przypominającego westernową wariację – pasują jak ulał. Dodajmy, że stanowią klimatyczny i porywający koktajl baletu, tańca i studium nad mechaniką totalnej rozwałki. Metoda Woo, żeby prosty zarys fabularny przyoblec w pancerz “dziania się”, i to na sterydach, zdecydowanie się tu sprawdza. A także – co nie było przecież oczywiste po latach pracy w Hong Kongu – dobrze się przegryza z tym, co amerykańskie.
Zacznijmy od tego, że Van Damme wypadł tu naprawdę solidnie. Nie żeby od razu chodziło o jakiś koncert aktorski. Powiedzmy raczej, że dobrze wykorzystano jego warunki fizyczne. W tym filmie wygląda szlachetnie, jest giętki i szybki oraz stanowi wdzięczny obiekt dla efektu slow-motion. Fryzura typu „mokra włoszka” całkiem mu pasuje i umożliwia efektowne zarzucanie włosami w trakcie scen kopanych. Aktor zwyczajnie „daje radę” i ma w sobie energię niezbędną do młócenia „łowców”. Towarzysząca mu Yancy Butler nie ma zbyt wiele do zagrania, ale robi dobre wrażenie. Odstaje od schematu botoksowego aniołka, który potrzebuje męskiej pomocy, żeby nie pomylić auta z pomidorem. Butler gra przyzwoicie, nie popadając w przesadę ani nie robiąc ze swojej bohaterki bezosobowego popychadła dla męskich postaci. Jest naturalna i wzbudza sympatię. Ciekawiej jednak wypadli reprezentanci „ciemnej strony”. Lance Henriksen to aktor kultowy, mający na koncie wiele świetnych kreacji w legendarnych lub choćby interesujących filmach (Obcy II, Terminator). Bardzo często samą swoją obecnością podrasowuje nawet słabsze pozycje. Tutaj również nie ma fuszerki. Henriksen zdaje się zupełnie naturalnie, bez napinania, wchodzić w skórę zimnego zabójcy, dla którego polowanie na ludzi to interes jak każdy inny. Albo prawie jak każdy inny – jego bohater nie czerpałby przyjemności z handlu pietruszką, a ewidentnie jest z tych, co chcą cieszyć się życiem. Ta niepokojąca twarz, zachrypnięty głos i nieco demoniczne rysy sprawiają, że ani na chwilę nie wątpimy w jego psychopatyczne skłonności. Co więcej, tam, gdzie inny aktor mógłby popaść w śmieszność (wyświechtany już motyw świra-dandysa z zamiłowaniem do muzyki poważnej; jakże często lubią oni grać lub słuchać klasyków w pięknych wnętrzach), tam niepokojąca fizis Henriksena i naturalna charyzma sprawiają, że nadal budzi grozę. Doskonałym wsparciem dla niego jest Arnold Vosloo, grający jego pomocnika w zbrodniczym procederze. Vosloo – aktor o B-klasowym rodowodzie, nie mający na koncie wielkich sukcesów – wypadł tutaj nad wyraz dobrze. Jego bohater jest śliski jak wąż, niebezpieczny i bezwzględny. Nie poddaje się emocjom. Stara się likwidować „problemy”, co przychodzi mu bez mrugnięcia okiem. Razem z postacią graną przez Henriksena tworzą tu naprawdę demoniczny duet.
Zdjęcia w udany sposób podkreślają urok Nowego Orleanu. Pachnie tu grozą, tajemnicą i napięciem. Miasto – ze swoją duszną, zawiesistą atmosferą – wydaje się mrocznym, ale fascynującym miejscem, w którym zatrzymał się czas. Przypomina tu świat rodem z westernu – niby pojawia się wątek policyjnego śledztwa, ale i tak czuć, że na ulicy (te wydają się często zaskakująco puste, co podkręca lekko surrealną aurę całości) bohaterowie są zdani praktycznie na siebie. Operator zadbał też o to, żeby na ekranie dobrze wypadły zarówno bagna poza miastem, jak i liczne sceny pościgu, wybuchy i sceny bito-strzelane. Doskonale prezentuje się także sfilmowana w locie strzała, której „łowcy” używają na „polowaniach”. Muzyka Graeme’a Revella wypadła nader solidnie – zasiewa niepokój i pozwala wniknąć w świat wykreowany przez Woo bez zbędnego patosu i drylowania uszu nabrzmiałą orkiestracją. Od strony technicznej ten film to pierwszorzędna robota. Został też dobrze wyważony: pierwsza połowa jest bogatsza w dialogi i powoli zacieśnia pętlę napięcia; drugą oparto na świdrującej dawce strzelanin i pościgów.
Woo nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił do obrazu trochę nachalnej symboliki religijnej, która jednak nigdy mi u niego nie przeszkadzała. Chance, pytany przez pragmatycznego wroga, dlaczego się w to wszystko wplątał, odpowiada: Biedni ludzie też się czasami nudzą. Nie dajcie się jednak nabrać – to nie jest film o walce klas. Zamiast tego mamy obraz odwiecznej walki dobra ze złem. Nie dziwcie się więc, że wokół Chance’a unosić się będą białe gołębie, a Henriksen nieraz spojrzy demonicznie z wnętrza swego czarnego płaszcza. Czyżbyśmy dostali obraz niestrawny i udziwniony? Powiedziałbym, że raczej przyjemnie odstający. A poza tym nie zapominajmy, że – ponad wszystkim innym – jest to doskonale zrobiona rozrywka, w której broń pruje rzeczywistość tak pięknie, że oczy ciężko oderwać.
Podobne wpisy
Film zarobił całkiem sporo jak na raptem 18-milionową produkcję, ale nie przekonał wszystkich. Jedni uważają, że Woo kręcił ciekawsze rzeczy w Hong Kongu. Inni – że Cel był tylko rozbiegiem przed hollywoodzkim wykopem, jakim stały się Tajna broń, Bez twarzy czy Mission Impossible 2. Nie lubię żadnej z tych pozycji, podobnie jak męczą mnie Szyfry wojny czy Zapłata. Mam wrażenie, że Fabryka Snów ograbiła reżysera z magicznej zdolności skręcania prostych historii w bombastyczne, ale naładowane emocjami widowiska jak ze snów nastolatka wielbiącego twardzieli z dymiącymi spluwami. Każdy z filmów, jakie nakręcił po Celu, zdaje mi się pozbawiony typowej dla Woo zadziorności, niestrawny lub pełen bolesnych zgrzytów. Reżyser opuścił już zresztą Hollywood. Aktualnie ma 70 lat i pracuje w Chinach, gdzie kręci wysokobudżetowe kino historyczne, podobno bliskie jego sercu. Osobiście uważam, że to właśnie Nieuchwytny cel jest jego najmocniejszą pozycją zrealizowaną w USA. Nie wiem, czy jest równie dobry, jak Dzieci triady lub Zabójca; trudno jest zestawić filmy, które dzieli tak wiele. Wiem za to, że to kapitalna fuzja dobrze wydanych amerykańskich dolarów z wizją faceta, który zawsze wie, jak zainscenizować strzelaninę tak, żeby widz chciał o niej opowiedzieć znajomym. Z Van Damme’em nie działo się potem najlepiej. Jeszcze parę razy próbował wesprzeć się na talencie reżyserów, którzy w Hong Kongu są klasykami, ale w żadnym z tych wypadków (choćby niedorzeczne Za ciosem Tsui Harka czy serowaci Ryzykanci Ringo Lama) nie można było mówić o pełnym sukcesie. Dobrze wypadły Strażnik czasu i Maksimum ryzyka, ale potem jego kariera załamała się, by jak dotąd nie wrócić na żadne solidniejsze tory.
Nieuchwytny cel doczekał się kontynuacji w 2016 roku. Z oryginałem łączy ją motyw polowania na ludzi. W roli głównej wystąpił Scott Adkins, który bywa uważany za godnego następcę Van Damme’a, a w dodatku cieszy się sympatią Belga (mają na koncie wspólne występy w Uniwersalnym żołnierzu 4 i Niezniszczalnych 2). Druga część jest raczej bladym cieniem oryginału, ale sprawdza się jako B-klasowa rozrywka jednorazowego użytku. Ja jednak polecam zobaczyć (ponownie lub po raz pierwszy) podwójne uderzenie w wykonaniu Woo i Van Damme’a, wyprowadzone w czasach, kiedy obaj panowie, jak i cały gatunek kina akcji, trzymał się jeszcze całkiem nieźle. Zapolujcie na ten film i dajcie się porwać.
Zapisz
Zapisz